piątek, 13 kwietnia 2012

Kamil Kosowski: Nie chcę iść pod prąd


Kamil Kosowski

Źródło: futbolnet.pl
Autor: Michał Wyrwa
Kamil Kosowski Kamil Kosowski
Nie widzę w Polsce zawodnika, który mógłby wypinać tyłek przed kamerą, a następnie zagrałby na takim poziomie, iż nikt by mu tego nie wypominał – mówi Kamil Kosowski. W Wiśle „Kosy”, Żurawskiego i Szymkowiaka nikt się nie obnażał poprzez YouTube’a. Jednak to był prawdziwy zespół…


Prawdziwy - na boisku i poza nim…

– Barcelona, Inter, Lazio, Roma, Benfica, Panathinaikos. Ciekawe marki, prawda?

- Nic dodać, nic ująć. To już przeszłość. Może wyeliminowałbym z podanej stawki ten pierwszy klub, raczej potencjalnego zainteresowania ze strony „Barcy” nie było.

– W poprzednich wywiadach padły słowa, że któremuś z trenerów Barcelony przypadł pan do gustu.

– Tak, ale nie brałbym tego na poważnie. Ze strony całej wymienionej reszty było zainteresowanie, i to nawet dość konkretne. Niestety, nie był mi dany transfer. Niedopowiedzenia albo Wisła nie wyrażała zgody. Mówiąc skrótowo, za mało oferowali za mnie.

– Podobno transfer do Lizbony upadł po pana rozmowie z Mateuszem Borkiem. Zapytany o portugalskie wino odpowiedział pan: „Wolę wódkę ze sprite’em”.

– Powiedziałem tak w formie żartu. Wynikało to z mojej sympatii do „Matiego”. Do dziś nie mam pojęcia, czemu nie trafiłem na Estadio da Luz. Nie ma co się zastanawiać, chociaż szkoda…

– Spotkałem się z tezą, że Kamil Kosowski to najbardziej niedoceniony polski piłkarz. Skłaniam się bardziej ku opinii najbardziej niespełnionego gracza ostatnich lat.

– Wiesz co, znam bardziej niedocenionych piłkarzy. Zagrałem ponad 50 spotkań w reprezentacji, pojeździłem po Europie, obyłem się z największymi stadionami na świecie. Jednak zawsze można zrobić więcej. Oczywiście, że tak. Gdybym trafił do jednego z klubów, które wymieniłeś na początku, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Odchodziłem z najlepszego zespołu w Polsce, który skutecznie walczył na wszystkich frontach. Trafiłem do walczącego o utrzymanie Kaiserslautern. To była zupełnie nowa rzeczywistość, a cele zgoła odmienne niż te w Wiśle.
 
– Czuł pan zawód po niewykorzystanej szansie w Niemczech?

– Nie czułem żadnego zawodu. Miałem szansę i gdybym został gwiazdą Kaiserslautern, poszedłbym wyżej. Równie dobrze mogłem zostać w Krakowie i złapać ciężką kontuzję. Do dzisiejszego momentu – odpukać w niemalowane – te groźniejsze urazy mnie omijały. Wywalczyliśmy awans na mundial, zagrałem na mistrzostwach świata – w krótkim wymiarze, ale jednak. Mogłem więcej, ale także dużo mniej – tak jak, przykładowo, Marcin Malinowski. Według mnie to najbardziej niedoceniony piłkarz ostatnich 15 lat w Polsce, powinien być liderem reprezentacji. Jego kariera miała wyglądać zdecydowanie lepiej. Nie zawsze umiejętności idą w parze ze szczęściem.

– Miroslav Klose wybił się z Kaiserslautern. A gdyby Eric Gerets został dłużej w klubie, pana losy potoczyłyby się inaczej?

– Kiedy przychodziłem do klubu, Klose był już niekwestionowaną gwiazdą „Czerwonych Diabłów”. Sprawa jego odejścia była przesądzona, pozostała kwestia wyboru nowej drużyny. Wziął go Werder. Oczywiście, byli w Kaiserslautern piłkarze lepsi ode mnie, jak chociażby Lincoln, którego zesłano do rezerw. W ogóle nie grał w pierwszej drużynie. A gdy odszedł do Schalke, został najlepszym pomocnikiem ligi i przeniósł się do Galatasarayu.

– Jak wyglądały pana relacje z Kurtem Jarą, następcą Geretsa? Odbyliście męską rozmowę czy może zaraz po przyjściu został pan skreślony na zasadzie „Polaczkowi to dziękujemy!”.

– Należałoby zapytać trenera. Delikatnie mówiąc, był troszeczkę uprzedzony. Chociaż później nadszedł moment, w którym grałem u niego pierwsze skrzypce, a w każdym z wywiadów byłem bardzo chwalony.

– A gdy wracał pan ze zgrupowania po wygranych bojach z Austriakami?

– Wiesz, on niezadowolony był zawsze. Nie mógł przeboleć, że Polacy dwukrotnie ograli jego rodaków. Tym bardziej, że w Wiedniu zaliczyłem asystę, a w Chorzowie strzeliłem gola. Ja chodziłem z podniesioną głową.

– Sebastian Mila spotkał się z podobną sytuacją grając w austriackim klubie…

– Zatem widać, że Austriacy mają pewne uprzedzenia do nas. Nie wiem, jaka dokładnie była jego sytuacja, ale mogę się domyślić, że Sebastian nie miał takiego komfortu psychicznego, jak inni piłkarze.

– Wśród filmików na YouTube’ie z pana udziałem najwięcej wyświetleń ma nagranie z szatni. Jak to wypłynęło do internetu?

– Po zdobyciu mistrzostwa kamera Canal+ była z nami w szatni. Co mogę powiedzieć? Fajnie, ma już ponad milion wyświetleń i to jest przyjemne. Natomiast muszę zdementować tytuł nagrania – nie byłem pod wpływem środków „znieczulających”.  Po prostu byliśmy szczęśliwi.



- „Lekkoduch, który pół majątku potrafił zostawić w kasynie” – tego typu określenia na pana temat to był niemalże chleb powszedni za czasów gry w Wiśle.

– W Krakowie byłem, jeśli nie najsłabiej, to jednym z najsłabiej zarabiających piłkarzy w drużynie. Zarabiałem bodajże 10 tysięcy złotych miesięcznie. Te dywagacje o milionach pozostawionych przeze mnie w kasynie są niedorzeczne.

– Tuż przed odejściem za granicę Kosowski miał jeden z najniższych kontraktów w Wiśle?!

– Oczywiście, że tak. Dochodziły do tego premie, ale nie były one wypłacane po każdym spotkaniu. Dodatkowe pieniądze otrzymywało się za sukces, czyli mistrzostwo Polski, a nie jeden zwycięski mecz ligowy.

– Nie śmieszy pana tłumaczenie, że Boruc i Żewłakow wylatują z kadry za spożywanie alkoholu na pokładzie?

– Na ten temat zabrało głos wielu „ekspertów”. Bardziej skłaniam się ku temu, że trener ma swoją koncepcję i stara się ją realizować. Napotyka się na dużą krytykę. Sam zagrałem w dwóch meczach reprezentacji pana Smudy. Wydawało mi się, że dobrze zagrałem. Zostałem wysoko oceniony, a telefonu ani powołania już nie było. Także tutaj nic mnie nie dziwi.

– Nie odbył pan żadnej rozmowy z selekcjonerem na ten temat?

– Nic takiego nie miało miejsca. Nie jestem człowiekiem, który specjalnie pytałby o takie sprawy. Natomiast było to dla mnie niezrozumiałe. Takie jest życie piłkarza.

– Franciszek Smuda zmienił się po przejęciu kadry?

– Uważam, że nie. Dla mnie dalej jest taki sam, jak za czasów naszej współpracy w Wiśle. On się nie zmienił. Oczywiście musiał popracować nad pewnymi sprawami, jak chociażby wypowiedzi przed mediami. Praca selekcjonera się z tym wiąże. Co do charakteru i myśli szkoleniowej, nie widzę zmian.

– Gdy prowadził Wisłę był równie niekonsekwentny, co teraz?

– Jego niekonsekwencja wynika z wielu powodów. Ludzie mu wytykają wypowiedzi sprzed lat. Sam troszeczkę jest sobie winny. Naraził się pewnym dziennikarzom i mediom. Czasami nie dowierzam, gdy słyszę jego wypowiedź, wiedząc, co mówił kilka miesięcy wcześniej. Będzie selekcjonerem co najmniej do Euro 2012. Co byśmy na niego psioczyli, on i tak tego nie zmieni. Na ocenę pracy przyjdzie czas po finałach mistrzostw Europy.

– Tęskni pan za współpracą z jakimś trenerem?

– Od każdego – bez względu, czy bardziej lub mniej mi odpowiadali – czegoś się nauczyłem. Wszyscy mieli jakiś tam udział przy kształtowaniu mnie jako zawodnika, ale również jako człowieka. Jedyne, co mogę zrobić, to wszystkim podziękować.

– Pamięta pan najbardziej szalone spotkanie w karierze?

– Hm, nie bardzo. Mógłbyś coś podsunąć?

– Rewanż z Realem Saragossa…

– Pamiętam, że w Hiszpanii Radek Kałużny strzelił piękną bramkę, oni odpowiedzieli czterema. W Krakowie szybko przegrywaliśmy po samobóju Marcina Baszczyńskiego. No i nadszedł cud. Wspaniałe przeżycie, a dla wszystkich ogromna niespodzianka. Takiej drużynie strzeliliśmy cztery gole i jeszcze wygraliśmy serię rzutów karnych.

– Do przerwy przegrywaliście 0:1. W szatni ktokolwiek myślał o awansie?

– Chcieliśmy wyjść, pokazać się z dobrej strony i podziękować krakowskim kibicom za wsparcie. Naszym trenerem był pan Lenczyk, który słynie z niekonwencjonalnych metod motywacyjnych. Wyszliśmy z przeświadczeniem, by pokazać fajną piłkę. Byliśmy kolektywem. Każdy, kto zakładał koszulkę Wisły, spełniał swoje młodzieńcze marzenia.

– Jakiś chwyt psychologiczny „Oro Profesoro” szczególnie pan zapamiętał?

– Orest Lenczyk to człowiek, który do wszystkiego podchodzi z dystansem. On niczego nie chce zapeszać. W szatni powiedział nam, że nie możemy dać bardziej dupy niż w pierwszej połowie. To jest oaza spokoju. Jak każdy czasami się denerwuje, ale nie przerzuca tej złości na swoich zawodników. Do swojej pracy dobiera ludzi, których rozumie i którzy rozumieją jego. Stąd runda jesienna w wykonaniu Śląska wyglądała tak dobrze.

– Trenerowi podziękowano w dość niespodziewanym momencie. Byliście na czele tabeli, graliście dalej w Pucharze Ligi, a tu Lenczyka zastąpił Adam Nawałka.

– Kontrowersyjne decyzje w Wiśle to nie jest nowość. Oczywiście, Orest Lenczyk ma zapisane mistrzostwo Polski za ten sezon. Należało mu się to tak samo, jak trenerowi Nawałce.

– Lenczyk w swoich osiągnięciach zapisane ma jedynie mistrzostwo z roku 1978, tytuł za sezon 2000/2001 przydzielono Adamowi Nawałce…

– Hm, podczas mojego ostatniego pobytu w Wiśle grałem zaledwie jedną rundę, a mistrzostwo jest również na moim koncie…

– Orest Lenczyk jesienią znów był na topie. Pan, jako obserwator z zewnątrz, mógłby ocenić, gdzie zimą popełniono błąd w Śląsku Wrocław?

– Ten szkoleniowiec jest na topie od ładnych kilku lat. Potrafi świetnie przygotować drużynę pod względem fizycznym. Nie jest człowiekiem, który „zajedzie” piłkarzy, lecz wręcz przeciwnie – wyciśnie z nich to, co najlepsze. Może powodem są zagraniczne transfery? Może niektórzy nie zrozumieli, czego on tak naprawdę oczekuje? A może dlatego, że nie podpisał kontraktu z Kamilem Kosowskim? (śmiech)

– Latem przewijał się temat Kosowskiego w Śląsku…

– Rozmawiałem z Orestem Lenczykiem, ale był to dialog na stopie koleżeńskiej, niezobowiązująca rozmowa. Trener nie pytał mnie o przenosiny do Wrocławia, więc tematu mojej gry w Śląsku raczej nie było.

– Pan debiutował w Górniku zarabiając 1800 złotych brutto. Grało się dla klubowego herbu, to było spełnienie marzeń. Młodzi piłkarze nie mają obecnie zbyt łatwej drogi do pierwszego zespołu? Drewniak z Lecha wypina tyłek przed kamerą, a zapytany przeze mnie o tę sytuację mówi, że nie jest mu wstyd wśród starszych kolegów.

– Nie mnie to oceniać. Obecnie 18-letni chłopcy mają ułatwiony start do dorosłej piłki. Kiedy ja byłem w ich wieku, aby zadebiutować w ówczesnej I lidze, musiałem wybitnie się wyróżniać lub mieć trenera, który mi zaufał. Teraz jest to zdecydowanie łatwiejsza droga.

– Nie brak im jaj?

– Jaj chyba nie pokazał, to nie wiem. (śmiech) Miał odwagę, by pokazać tyłek. Zagrał dwa mecze i z tego, co słyszałem, na niezłym poziomie. Trener Rumak dał mu szansę i niech gra. Ja mu życzę wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję, że młodzież nie pójdzie jego tropem, myśląc, że poprzez obnażanie się przed kamerą dostaną szansę w dorosłej piłce.

– Co spowodowało u Kamila Kosowskiego mentalną odmianę? Czyżby to była żona Roksana?

– Mam już 35 lat. Nie mogę całe życie walczyć z wiatrakami. Mam dwójkę dzieci, rodzinę i jestem, może nie wypalony, ale… no nie chce mi się już iść pod prąd. Chcę się cieszyć ostatnimi sezonami w ekstraklasie. Jestem zadowolony, że mogę jeszcze trochę pograć na tych nowych stadionach. Czekam na chłopców z charakterem takim, jak mój sprzed piętnastu lat. Nie chodzi mi o robienie błędów, ale o charyzmę i zaangażowanie na boisku.

– Nagle nie lubi pan już tańczyć?

– Jak jest okazja to pewnie, że lubię. W dobrym towarzystwie jest to wskazane.

– Sebastian Mila swoją żonę poznał podczas zgrupowania reprezentacji. Pana „love story” też była związana z futbolem?

– Roksana absolutnie nic nie wiedziała o piłce.

– Ale szybko się nauczyła. „Fakt” podał informację, jakoby pana żona została najpiękniejszą piłkarską agentką, wymieniając pański numer z Henrykiem Kasperczakiem.

– Kiedyś lecieli jednym samolotem. Bodajże z Warszawy do Krakowa. Nasz syn jest bardzo rezolutny. Roksana powiedziała mu, że na pokładzie jest taty trener. On szybko podbiegł, Heniu też ich poznał. Wymienili uprzejmości i to wszystko. Jakiś tam kontakt nawiązaliśmy, ale na pewno nie rozmawialiśmy o transferze. Znamy się od dawna, przeżywaliśmy razem piękne chwile i ta sympatia pewnie zostanie do końca życia.

– Teraz to pan pilnuje młodych piłkarzy Bełchatowa?

– Nigdy nikogo nie pilnowałem. Jeśli ktoś przegina, to trzeba mu zwrócić uwagę. Natomiast nie zauważyłem nieeleganckiego zachowania wśród młodych graczy Bełchatowa. Zresztą, gdy byłem młody, nie zwracałem uwagi na porady starszych. Robiłem to, co ja uważałem za słuszne czy fajne. Chociaż niejednokrotnie takie nie było. Tym rządzi się młodość.

– Mógłby pan zdradzić, co stało się podczas ostatniej klubowej wigilii z udziałem Kosowskiego w Wiśle?

– Nic takiego nie miało miejsca. Jeszcze chciałbym trochę pograć w ekstraklasie, więc nie chcę o tym teraz mówić. Może zdarzy się kolejny „cud nad Wisłą” i będzie mi dane znów zagrać w koszulce „Białej Gwiazdy”. Nie mogę tego wykluczać. Nigdy nie wiesz, co zdarzy się jutro. W pewnym momencie ta historia ujrzy światło dzienne, choć zastrzegam, że nie jest to żaden skandal.

– Kamil Kosowski to grzeczniejsza wersja Andrzeja Iwana?

– Trenera Andrzeja znam od bardzo dawna i niekiedy było mi dane z nim porozmawiać w towarzystwie. Parę godzin przegadaliśmy. Nie mógłbym sobie pozwolić w Krakowie na wiele rzeczy, jakie miały miejsce, gdy grali tam Iwan, Kapka i jeszcze inni. To, co robiliśmy 15 lat temu, nie miałoby bytu teraz. Każde pokolenie rządzi się swoimi prawami. Oni szli zdecydowanie „grubiej” od nas. Tyle w tym temacie.
 
– Tęsknimy za piłkarzami o niepokornym charakterze…

– Najlepsi polscy zawodnicy wyjechali na Zachód i robią furorę w Borussii Dortmund. Nie widzę w Polsce zawodnika, który mógłby wypinać tyłek przed kamerą, a następnie zagrałby na takim poziomie, iż nikt by mu tego nie wypominał. Drużyna mojego pokolenia taka była. Pomimo że poza boiskiem było o nas głośno, to jednak na boisku było jeszcze głośniej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz