sobota, 21 kwietnia 2012

O modzie na zrzutki....

Djyankee - jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiego świata bukmacherskiego opowiada o nowej, bo obecnej od kilku lat, modzie na zrzutki.


Witam, po co ludzie w ogóle się zrzucają?


Zrzutki na typy powstają zawsze z jednego powodu. Ludzie pragną taniego dostępu do płatnych typów, aby na nich zwyczajnie zarabiać. A jak wiadomo, grupowe zakupy są zawsze znacznie tańsze (śmiech)


Możesz opowiedzieć o historii zrzutek w Polsce?


Jasne. Pierwsze zrzutki powstały około 2008 roku, były to zamknięte serwisy, do których dostęp miały wyłącznie osoby z rekomendacjami. Chroniło to osoby biorące udział w zrzutkach przed wynoszeniem i odsprzedażą kupowanych wspólnie typów na zewnątrz. Oczywiście tego typu zabezpieczenie było mizerne, w efekcie tego powstawały blogi, na których małolaci sprzedawali typy ze zrzutek, co z kolei sprawiało, że zrzutki przestawały mieć sens. Kółko sie zamykało, a serwis zrzutkowy zwyczajnie umierał z powodu braku chętnych.


Czy od tamtej pory coś się zmieniło?


Niewiele. Wciąż powstają jakieś grupki zapaleńców, którym wydaje się, że w kupie siła. Tymczasem zawsze jeden chce być bardziej przebiegły i uruchamia sprzedaż, typy ze zrzutek zaczynają krążyć po internecie, a grupka zapaleńców się rozpada. Tego typu zrzutki robione są na tzw. wariackich papierach, typy wysyłane są ręcznie mailami i sms-sami przez osobę kupującą, co trąca na kilometr amatorką i żaden poważny gracz raczej nie jest zainteresowany tego typu zrzutkami.


Poważny gracz zatem musi zatem kupować w pojedynkę?


Niekoniecznie. Dla poważnych graczy istnieją poważne serwisy zrzutkowe, skupiające osoby wyselekcjonowane. A selekcja jest dosyć ostra, nie wystarczą rekomendacje i dobre słowo. w przypadku grupy, której przewodniczę,  kandydat na członka poważnej grupy zrzutkowej musi wykazać się wysokością stawek na swoich kuponach, przesłać skan dowodu osobistego i co naistotniejsze - zdeponować kaucję. Jak widzisz, są to rzeczy nie do pokonania dla graczy w krótkich majtkach.


Czyli człowiek z ulicy nie wejdzie do Twojej grupy?


Do Rodziny. Wolę nazwę Rodzina Corleone, gdyż pod taką nazwą funcjonujemy. Jesli spełni warunki - zostanie zaproszony. Ale jak powiedziałem - warunki są wyśrubowane, gdyż zalezy nam na jakości, a nie ilości. Jeśli ktoś nie spełnia kryteriów, a chce skorzystać z porządnych, uczciwych i sprawnie działających zrzutek, wówczas zapraszam do innej grupy, której administruję, a do której wejść może każdy - www.zrzutki.betgang.pl


Nazwa grupy brzmi przerażająco....


I tak ma być (śmiech) Jest to nawiązanie do konwencji  serwisu Betgang.pl, w ramach ktorego Rodzina Corleone funkcjonuje.


Czym różni się ta grupa od internetowych zrzutek?


Chyba wszystkim. Kupujemy typy z najlepszych (czyli najbardziej dochodowych) światowych serwisów, o których istnieniu przeciętny gracz nie wie. Nie kierujemy się chwilową modą i chwilowymi wynikami. Interesują nas wyłącznie serwisy pozwalające na długoterminową i dochodową inwestycję. Mamy w pelni zautomatyzowany system, który zarządza kolportażem typów bez udziału człowieka, co jest rzeczą kompletnie niespotykaną w amatorskich zrzutkach. No i najważniejsze - członkowie Rodziny Corleone to ludzie pewni, o bardzo wysokim stopniu bukmacherskiego wtajemniczenia. Z takimi ludźmi można naprawdę zrobić dużo. Czego dowodem jest fakt istnienia Rodziny Corleone już dwa lata.



Życzę w takim razie, aby dalej było tak dobrze jak teraz - głównie finansowo


Nie dziękuję, aby nie zapeszyć. I zapraszam do Rodziny - mamy jeszcze kilka wolnych miejsc.

piątek, 13 kwietnia 2012

Ile zarabia dobry typer?


 O zarobkach typerów krążą legendy. Z czasem obrastają w pióra kolejnych mitów, co sprawia, że coraz dalej im do obiektywnej prawdy. Wszystkich, którzy czytali wywiad z zawodowym graczem bukmacherskim zapewne zainteresuje to, jak i ile zarabiają typerzy, oferujący swoje porady innym.
Ludzie powielają legendy nie mogąc ich zweryfikować, gdyż dobry typer jest jak yeti - wszyscy słyszeli, widzieli (ponoć) nieliczni.
W branży typerskiej anonimowość jest szczególnie cenna, dlatego wielu typerów pracuje pod pseudonimem, a sława i status celebryty są ostatnimi rzeczami, o których marzą.
Trochę światła rzuci przedruk wywiadu ze strony  Vitisport.cz , który przedstawiam poniżej.
O zarobki typerów pytany jest Jaromir Piskáček, Dyrektor ds Rozwoju w firmie Betspecialist Ltd, właściciela najpopularniejszej w Polsce witryny z typami - Betgang.pl 

Reporter: Ile zarabia typer?
J.P: Hmmm, Pańskie pytanie jest sformułowane bardzo ogólnie i nie sposób odpowiedzieć precyzyjnie.

Reporter: Dobry typer? 
J.P: Ciut lepiej. Musimy jeszcze ustalić, co oznacza sformułowanie "dobry typer"

Reporter: Yield roczny 12%, jeden miesiąc na niewielkim minusie, 11 miesięcy zarobkowych. Czy to jest dobry typer?
J.P: Tak, taka statystyka oznacza, że mówimy o solidnym typerze, który jest bardzo regularny, generuje stałe zyski i nie drenuje kieszeni klienta skokami formy, której konsekwencje w praktyce ponosi klient.

Reporter: Możemy zatem oszacować jego zarobki? 
J.P: Możemy spróbować. Typer tej klasy (dobry, ale nie wirtuoz) z reguły sprzedaje swoje porady za 100 zł w Polsce, 40 euro w krajach zachodnich. Biorąc pod uwagę popyt, bez kłopotu znajdzie około 100
klientów w Polsce, około 50 w Europie. Resztę łatwo wyliczyć.

Reporter: 18.000 zł miesięcznie. Za to, że poda kilkadziesiąt typów w miesiącu, sam pan przyzna, sporo.
J.P: Owszem, jednak musimy tutaj wziąć pod uwagę kilka aspektów, o których ludzie z reguły zapominają. Aby osiągnąć wyniki, typer musi mieć wiedzę, jakiej nie mają inni. Gdyby typowanie było proste, bukmacherzy w ciągu roku zbankrutowaliby. A mają się, jak doskonale wiemy, bardzo dobrze. Stąd wniosek, że ogrywanie bukmachera nie jest proste i aby to zrobić, trzeba być po prostu znacznie lepszym niż inni. A to wymaga pracy.

Reporter:Czy może Pan zdradzić, na czym polega praca typera?
J.P: Każdy typer ma swój warsztat, którego strzeże jak oka w głowie. Mogę powiedzieć, że zawodowy typer to taki, który potrafi znaleźć valuebety - zakłady źle oszacowane przez analityków bukmachera. Źle nie oznacza, że bukmacher się pomylił i wystawił odwrotne kursy. Źle oszacował szanse na wygraną zespołu X, zawyżył ją i nietrafnie oszacował. Coś, co dla typera zawodowego ma 50% szans na wygraną, wg bukmachera ma zaledwie 40%, co ma odzwierciedlenie w kursach. Zamiast kursu 1.92 mamy zatem kurs 2.25, co zawodowi gracze wykorzystują. Policzmy, bo rachunek jest prosty: mając statystyczną skuteczność 50% przy kursie 2.25 musimy zarabiać. Dlatego zawodowi typerzy zarabiają.

Reporter: Czy każdy może zostać zawodowym typerem?
J.P: Na szczęście nie. Choć wielu wydaje się, że to proste. Niestety, do tego oprócz wiedzy, zdolności i systematyczności, potrzeba jeszcze odpowiednich predyspozycji psychicznych. Odpowiadając za pieniądze, często niemałe, swoich klientów, jest się pod szczególną presją. Szczególnie, gdy trafi się słabszy okres, a ma go każdy typer.

Reporter: Jak można sprawdzić swoje predyspozycje?
J.P:Najłatwiej w praktyce. Nasza firma od pewnego czasu umożliwia sprawdzenie się w roli typera testowego. Rola ta różni się od typera zawodowego tym, że nie otrzymujemy zapłaty za podawane typy. Poza tym wszystko jest identycznie - typer testowy korzysta z tego samego interfesju, ma identyczne archiwum i statystyki jak typer zawodowy. Pozwala to na sprawdzenie się "w warunkach bojowych", a więc wśród klientów, którzy mogą oglądać podawane typy i komentować osiąganą skuteczność. Wszystkich zainteresowanych polskich graczy od razu pozwolę sobie zaprosić do sprawdzenia się w tej roli. To świetana zabawa i idealny test własnych predyspozycji.


Reporter: Ilu się udaje taka próba?
J.P: Niestety niewielu. Okazuje się, że ogromna ilość typerów, którym wydawało się, że są najlepsi, w zderzeniu z prawdziwym typerskim światem, generowało w okresie testowym kilkudziesięcioprocentowe straty. Co więcej, wśród nich liczni laureaci rozmaitych konkursów typerskich, a więc wydawałoby się, nieprzypadkowi ludzie. Wydaje się, że decydują tutaj względy psychiczne. Inaczej typuje się dla zabawy, w gronie pasjonatów skupionych wokół ligi typerów, a inaczej pod okiem aktywnych, wymagających i w dużej części zawodowych graczy.

Reporter:Serdecznie dziękuję za rozmowę 
J.P: Ja również

Grzegorz Rasiak: Nie było w nas lęku


Grzegorz Rasiak

Źródło: Sport
Autor: Łukasz Żurek
Grzegorz Rasiak Grzegorz Rasiak
Środa, 11 października 2006 roku. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie, w ramach eliminacji mistrzostw Europy, biało-czerwoni rzucili na kolana naszpikowaną gwiazdami reprezentację Portugalii. Zwycięstwo 2:1 odbiło się szerokim echem w całej Europie…

Uczestnikiem tamtego spotkania był Grzegorz Rasiak, dzisiaj napastnik białostockiej Jagiellonii.

- Jak pan zapamiętał narastającą gorączkę przed starciem z wicemistrzami Europy i zarazem czwartą drużyną świata?

- Nie było w nas lęku. Byliśmy naładowani pozytywną energią, humory dopisywały. Cztery dni wcześniej graliśmy o punkty na wyjeździe z Kazachstanem. Po bramce „Ebiego” Smolarka zwyciężyliśmy 1:0. W niedzielę nad ranem wylądowaliśmy w Niemczech i tam przebywaliśmy na zgrupowaniu. Na mecz z Portugalią jechaliśmy z wielkimi nadziejami. Wiedzieliśmy, że zagramy przy komplecie publiczności. O rywalach mówiliśmy z szacunkiem. Ich nazwiska znane były przecież kibicom na całym świecie. Pamiętam, jak podkreślano, że sam Cristiano Ronaldo wart jest więcej niż cała nasza reprezentacja.    

- Mecz ułożył się dla nas doskonale. Dwa ciosy Smolarka – 9 i 18 minuta…

- Od pierwszego gwizdka byliśmy niezwykle skoncentrowani. To pozwoliło nam wznieść się na wyżyny umiejętności. Nie było z naszej strony żadnej kalkulacji, po prostu każdy z nas dał z siebie to, co najlepsze. To nie była obrona i czyhanie na kontrę. Od początku ruszyliśmy do natarcia. Byliśmy agresywni w każdej formacji, mieliśmy nieustanną przewagę optyczną i wygraliśmy zasłużenie. Mogliśmy zwyciężyć znacznie wyżej, bo okazji do zdobycia następnych bramek nie brakowało.

- Wspomniał pan o agresywnej postawie. Tymczasem żaden polski zawodnik z pola nie został ukarany kartką. Obejrzał ją jedynie bramkarz, Wojciech Kowalewski…

- To świadczy tylko o tym, że tego dnia naprawdę byliśmy lepsi. Graliśmy w piłkę i w pełni panowaliśmy nad przebiegiem boiskowych wydarzeń. Zaliczyliśmy mnóstwo odbiorów w środku pola, z których potem budowaliśmy składne ataki. Nie było potrzeby narażać się na kartki. A Portugalczycy? Na pewno nie mogliśmy liczyć z ich strony na żadną taryfę ulgową. Graliśmy przecież o mistrzostwa Europy. Dali z siebie wszystko, chcieli się jak najszybciej podnieść po naszych dwóch uderzeniach. Ale niewiele byli w stanie zdziałać…   

- Był pan zadowolony ze swojego występu?

- Tak, byłem bardzo zadowolony. Zanotowałem asystę przy bramce na 2:0, a niewiele brakowało, by po moim podaniu do siatki trafił Mariusz Lewandowski. Zaliczyłem jeden z najlepszych występów w reprezentacji. Zawsze będę wspominał tamten dzień z wielkim sentymentem. To był cudowny wieczór na Stadionie Śląskim. A ja byłem częścią tamtej drużyny i dzisiaj jestem z tego dumny.

- Co się działo po meczu? Był czas na fetowanie triumfu?

- Niespecjalnie. Każdy z nas był niesamowicie szczęśliwy i w szatni daliśmy upust tej euforii, ale to była środa, a w weekend mieliśmy w terminarzu mecze ligowe. Grałem wtedy w Southampton, czekała mnie podróż do Anglii. Wkrótce po zakończeniu spotkania w Chorzowie rozjechaliśmy się do domów. Udawałem się najpierw do Poznania. Przyjechała po mnie rodzina i przyjaciel, który prowadził samochód. Pamiętam, że zabrał się ze mną Marcin Wasilewski, wtedy grający w Lechu. 

- Akurat on był wtedy w reprezentacji rezerwowym. Spośród uczestników pamiętnego spotkania, dzisiaj w drużynie narodowej gra tylko Jakub Błaszczykowski. Kariery nie wszystkich ówczesnych kadrowiczów rozwinęły się tak jak powinny…

- Większość z nas miała wtedy po 27, 28 albo 30 lat. Trochę czasu minęło. Kuba był wtedy jednym z najmłodszych na boisku, miał niecałe 21 lat. Już wtedy przyjemnie było grać z nim w piłkę. Cieszę się, że jego przygoda z futbolem potoczyła się tak udanie i cały czas trzymam za niego kciuki. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić drużynę narodową bez niego.     

- Pan po raz ostatni przywdział biało-czerwone barwy w listopadzie 2007 roku, w wieku 28 lat. Kiedy się pan pogodził z myślą, że powołanie do reprezentacji nigdy więcej nie nadejdzie?

- Chyba nie było takiej chwili. Po prostu przyjąłem do wiadomości fakt, że nie jestem selekcjonerowi potrzebny i uszanowałem takie postanowienie. W styczniu następnego roku, po bardzo dobrym okresie w Southampton, przeszedłem do Boltonu i więcej w kadrze już nie wystąpiłem. Za kadencji Leo Beenhakkera reprezentacja ze mną w składzie nigdy nie przegrała. Po historycznym awansie bardzo chciałem pojechać na finały mistrzostw Europy, ale niestety nie było mi to dane. Obejrzałem turniej w telewizji.  

- Mogło się to potoczyć inaczej?

- Ja powołań nie wysyłam. W drużynie narodowej rozegrałem 37 meczów i zdobyłem osiem goli. Przynajmniej przy następnych ośmiu miałem spory udział. Jeśli w ostatnich latach któryś z selekcjonerów przysłałby mi zaproszenie, to bardzo chętnie bym się na jego wezwanie stawił. Ale powołanie nigdy nie nadeszło. Skupiłem się na grze dla zespołów klubowych i dla nich zostawiałem na boisku wszystko co najlepsze.  

- Wydaje się, że dzisiaj kadra to już rozdział dla pana zamknięty…

- Nie przypuszczam, żebym któregoś dnia otrzymał powołanie, ale dopóki piłka w grze…. Życie pokazuje, że do kadry można wrócić nawet po kilkuletniej rozłące. Pokazał to kiedyś Kamil Kosowski, a ostatnio Sebastian Mila, którego w reprezentacji nie było przez pięć długich lat. Nigdy nie wiesz, co przyniesie nowy dzień. Dzisiaj gram w piłkę najlepiej jak potrafię i kibicuję drużynie narodowej. Bo jej kibicem byłem, jestem i będę zawsze.

- W środę znów mierzymy się z Portugalią. Możliwa jest powtórka z 2006 roku?

- Jak najbardziej! Wszystkie bilety na ten mecz zostały sprzedane. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat reprezentację Polski dopingować będzie z trybun ponad 50 tysięcy ludzi. Faworytem są wprawdzie bardziej utytułowani rywale, ale przecież dokładnie tak samo było wtedy w Chorzowie… 

Rozmawiał Łukasz Żurek

Michał Pol: Wciąż czuję pasję


Michał Pol

Źródło: futbolnet.pl
Autor: Rafał Sahaj
Michał Pol Michał Pol
Zdaję sobie sprawę, że pojawiło się wiele błędów i literówek. Oczywiście ponoszę za to winę, z tego względu, że jestem dyslektykiem. O ile w Wordzie, kiedy piszę tekst, edytor podkreśla mi błędu w stylu „durzy”, o tyle nie podkreśla takich błędów jak „po za”. W tym momencie nie wiem nawet, czy to słowo pisze się łącznie czy osobno... - mówi na temat biografii Ryana Giggsa „Moje życie, moja historia” Michał Pol, dziennikarz Sport.pl i ekspert telewizji nSport w wywiadzie dla FutbolNet.pl.

Zapraszamy do lektury wywiadu z człowiekiem z pasją.

- Skąd wziął się pomysł, aby to akurat pan przetłumaczył biografię Ryana Giggsa?

- Wszystko zaczęło się od tego, że recenzowałem na swoim blogu biografie Iniesty i Xaviego, które ukazały się na polskim rynku. Internauci zaczęli mnie atakować: czemu tylko książki związane z Barceloną? A przecież od dawna namawiałem wydawnictwa do tłumaczenia biografii, szczególnie tych, które znałem po angielsku. Zawsze mówiono, że w Polsce nie będzie rynku zbytu, a jak widać, okazało się zupełnie inaczej. Ba, nawet byłem sam gotowy przetłumaczyć biografię Aleksa Fergusona... Aż w końcu odezwało się wydawnictwo, związane ze wspomnianymi książkami o graczach Barcy i zaproponowano mi współpracę .I bardzo się z tego powodu ucieszyłem, ponieważ z Ryanem Giggsem kilka razy udało mi się rozmawiać. A poza tym bardzo go cenię i szanuję.

- Wspomniał pan o biografii Aleksa Fergusona. Czyli można spodziewać się książki także o szkoleniowcu Manchesteru United?

- Nie, nie. Bo widzi pan, nie znam planów wydawnictwa. Wiem, że chyba ktoś tłumaczy biografię Jose Mourinho. Ale myślę, że prędzej czy później ta książka ukaże się na rynku polskim. Przecież byłaby to świetna lektura nie tylko dla fanów Manchesteru, ale dla wszystkich kibiców.

- Czytał pan ostateczną wersję biografii Giggsa? Taką, która ukazała się w sprzedaży?

- Tak, czytałem...

- Jest pan zadowolony z ostatecznego efektu?

- Zdaję sobie sprawę, że pojawiło się wiele błędów i literówek. Oczywiście ponoszę za to winę, z tego względu, że jestem dyslektykiem. O ile w Wordzie, kiedy piszę tekst, edytor podkreśla mi błędu w stylu „durzy”, o tyle nie podkreśla takich błędów jak „po za”. W tym momencie nie wiem nawet, czy to słowo pisze się łącznie czy osobno...

- Takie błędy są bardzo irytujące. Nie było zatem osoby odpowiedzialnej za ostateczny wygląd tekstu? Chociażby korektora?

- Nie wiem. Oddałem swoje tłumaczenie i nie miałem już później wpływu na to. Zdaję sobie z tego sprawę, czytałem o tych błędach na forach internetowych. Ale proszę mi wierzyć, że nawet gdybym przeczytał ostateczną wersję kilkanaście razy, to tych błędów zwyczajnie bym nie zauważył. Nie jestem zadowolony i nie jest to żadne wytłumaczenie, ale było to moje pierwsze tłumaczenie książki. A tych literówek niestety nie wychwytuję...

- Ile czasu zajęło panu tłumaczenie?

- Zajęło ze dwa miesiące. Dlatego, że w pracy mam bardzo dużo roboty, a tłumaczeniem zajmowałem się „po godzinach”. Czasami mam zajęty dzień dosłownie od rana do nocy. Zazwyczaj tłumaczę „a vista”, czasami tylko wspomagam się Internetem, kiedy tłumaczę slang. Chociażby teraz, kiedy zajmuję się biografią Wayne’a Rooneya, a on akurat bardzo często posługuje się cockneyem. Nie jest to jakaś wyszukana literatura, bo inaczej musiałbym być tłumaczem przysięgłym.

- Jak przystało na biografię piłkarza, nie jest to zbyt ciekawa lektura. Opisy kolejnych bramek czy komentarze na temat koszulek w poszczególnych sezonach nie porwą raczej za bardzo czytelników.

- Ta książka na pewno bardziej mi się podobała niż biografie Xaviego czy Iniesty. Nie wiem, czy widział pan oryginał...

- Właśnie nie. Mocno się różni od wersji polskiej?

- W oryginale jest mnóstwo zdjęć, wzbogaconych opisami. Taka biografia Giggsa w obrazkach. U nas tego nie ma. Sam Giggs mówił, że jest to zbiór impresji, a nie typowa autobiografia. Inaczej już jest w przypadku Rooneya. Poznajemy tego zawodnika od dzieciństwa po ostatni sezon, który opisał. Ale muszę przyznać, że i tak znalazłem sporo rzeczy w biografii Giggsa, których wcześniej nie wiedziałem. Choćby wspomnienia Walijczyka z początków gry w Manchesterze. Nie wydało mi się to nudne. Może z tego względu, że wszystkie te historie przypominałem sobie, bo zaczynałem pracę w gazecie w momencie, kiedy Giggs zaczynał prawdziwą karierę. Choć trzeba przyznać, że sporo w tym wszystkim takiej przypadkowości i jednak za mało treści.

- Podobały mi się komentarze zawodników do słów Ryana. Na przykład zawodnik opisuje bramkę, którą zdobył po asyście Scholesa, i zaraz mamy pod spodem komentarza Paula. Tak też wyglądało w oryginale angielskim?

- Dokładnie. Oczywiście nie bylibyśmy w stanie dotrzeć do tych wszystkich ludzi.

- Kogo chciałby pan opisać w biografii? Ale już jako autor, a nie jako tłumacz?

- Nie odjeżdżam w chmury. Myślę raczej realnie. Już teraz ciekawą historię można byłoby opisać z życia Roberta Lewandowskiego. Mimo że ten chłopak ma dopiero 23 lata. Wiem, ile przeszedł, jak wyglądała jego droga od podwórka do mistrzostwa Niemiec. Jak był bliski zakończenia kariery, jak go wywalili z Legii, a kartę dostał od sekretarki... Tak samo bardzo fajna byłaby książka przenikająca przez kariery Macieja i Wojciecha Szczęsnych. Mam nadzieję, że z Wojciechem uda mi się zawrzeć taką umowę, że za te 10 lat będę mógł spisać jego przeżycia.

- Wiele pan czyta tych biografii. Która była najlepsza?

- Chyba jednak ta „Football - Bloody Hell!” o Aleksie Fergusonie. Mnie ten temat bardzo interesuje i dobrze jest usłyszeć o pewnych sprawach z ust samego Fergusona, który przecież wstrzemięźliwie podchodzi do mediów. Pamiętamy, ile razy obrażał się na media.

Teraz zacząłem czytać biografię Zlatana Ibrahimovicia i myślę, że to będzie wyjątkowa pozycja na rynku. Trudno znaleźć biografię piłkarza, który tak szczerze opisywałby wszystkie wydarzenia. Zawodnicy raczej upiększają własny wizerunek.

- Chyba że Wojciech Kowalczyk...

- Albo... Andrzej Iwan. Wiem od Krzysztofa Stanowskiego, że biografia Iwana będzie fantastyczną książką. Czekam z niecierpliwością. Wiadomo, że w przypadkach Lionela Messiego czy Cristiano Ronaldo to nad takimi książkami siedzi grupa PR-owców, którzy dbają o każdy detal. Wręcz widać takie „noże cenzury”. Tymczasem w książce Zlatana wszystko jest opisane bardzo szczerze. Na przykład dzieciństwo. Szwed wspomina o tym, jak okradał kolegów. Dzięki temu możemy zrozumieć, jaki jest naprawdę. Rzadko kiedy można się spotkać z tym, aby zawodnik, tak jak właśnie Kowalczyk czy Iwan, wyłożył kawę na ławę.

- Kończąc wątek biografii Ryana Giggsa - Liga Mistrzów bez angielskich drużyn? Wszystko wskazuje na to, że i Chelsea pożegna się z rozgrywkami. Za to w ćwierćfinale mamy APOEL. Będą jeszcze jakieś niespodzianki? Może CSKA?

- Nie sądzę. Niespodzianką może być jedynie wyeliminowanie Bayernu Monachium. Kiepsko spisuje się w Bundeslidze i już praktycznie rzucił ręcznik w walce z Borussią o mistrzostwo. Z drugiej strony Basel. Bardzo mi się podoba ten miks młodzieży z doświadczeniem. W Bazylei grają przecież wicemistrzowie świata do lat 21. Ale na pewno nie będzie to jakaś wielka niespodzianka. Pamiętajmy, że Basel wyeliminowało Manchester United. Teraz jeśli trafią, powiedzmy, na APOEL, to możemy mieć zaskakującego półfinalistę.

Co do braku angielskich drużyn, to nie mówiłbym o kryzysie. Manchester City nieco zlekceważył rywali, ale przecież ten zespół dopiero uczy się gry w europejskich pucharach. Spójrzmy tylko na starcia z Lechem w zeszłym sezonie. W przypadku United doszukiwałbym się winy Sir Aleksa, który chyba nie potraktował na poważnie grupowych rywali. Wystawiał rezerwowe składy, co - jak widać - się zemściło. Arsenal...

- Powalczył do końca dwumeczu z Milanem.

- Tak, ale tylko przez 45 minut, bo gdyby w drugiej połowie zagrali równie dobrze i strzelili bramkę, to myślę, że spokojnie awansowaliby dalej. Więc to nie jest tak, że nastąpił wielki kryzys angielskiego futbolu, ponieważ w przyszłym sezonie możemy znowu mieć trzy zespoły w półfinale. W grze pozostaje Chelsea, ale to zupełnie inna historia. Wojna między trenerem a szatnią. Nie pozwolono Villasowi-Boasowi na przeprowadzenie rewolucji, co odbiło się zupełnym chaosem.

- Prężnie działa pan w telewizji czy Internecie. Blog, wpisy na Twitterze... Jak pan podchodzi do opinii internautów czy widzów? Zdarzają się też przecież te mało pochlebne.

- W przypadku książki rzeczywiście spotkałem się z krytyką i mniej przyjaznymi opiniami. I podchodzę do nich z dużą pokorą. Zdarza mi się popełniać błędy. Wtedy zamiast merytorycznej dyskusji, pojawia się temat tych błędów. Zawsze poprawiam je, ale nie w ten sposób, że usuwam i udaję, że nic się nie stało. Nie! Zostawiam, przekreślam i piszę obok poprawną wersję. Staram się być uczciwy wobec moich czytelników. Jest mi głupio, ale również spotykam się z pozytywnymi przekazami. Chociaż nie chodzi o to, czy ktoś pisze pochlebnie, czy nie, ale o to, że pod blogiem toczy się fajna, merytoryczna dyskusja. Czy to ze mną, czy między czytelnikami. I z tego jestem bardzo zadowolony.

Kiedy jestem w studio, zawsze korzystam z Twittera. I to jest fajne, bo kiedy na wizji, pod wpływem nerwów, coś pomieszam, przekręcę, to widzowie zaraz mi wypomną i wtedy jestem w stanie to sprostować jeszcze w czasie programu. Użytkownicy często też mi podrzucają jakieś ciekawostki. Staram się podkreślać, że to właśnie na Twitterze ktoś mi podrzucił. I to nawet nie koledzy dziennikarze, a zwykli użytkownicy, którzy mają wielką wiedzę i jest ich naprawdę mnóstwo. Wspaniali ludzie.

- Jeśli chodzi o sympatie klubowe, jest pan kibicem jakiegoś zespołu? Kiedyś spotkałem się z teorią, że jest pan fanem Manchesteru United.

- Lubię porządną piłkę. Zwłaszcza ligę angielską. Nie mam ulubionej drużyny, choć sentyment pozostaje wobec wielu zespołów. Na przykład do Liverpoolu. Pamiętam, jak byłem tam z Jerzym Dudkiem, podczas jego pierwszego dnia na Anfield Road. Tłumaczyłem dziennikarzom jego konferencję prasową. Potem byłem w Liverpoolu podczas takich ważnych momentów, jak choćby pamiętny mecz z United, kiedy Jerzy popełnił fatalny błąd po podaniu Jamiego Carraghera. Na kolejnym spotkaniu koledzy założyli koszulki: „Jerzy, you’ll never walk alone”. To było bardzo wzruszające. Byłem przy tym. Mogłem rozmawiać z trenerem, z piłkarzami. Rzeczywiście to jest wielki klub. A nie tylko slogan reklamowy. Muszę przyznać, że w starciu z piłką kontynentalną, to liga angielska dużo bardziej mnie rusza.

- Powiedział pan kiedyś, że piłka nożna może obejść się bez pieniędzy, bez sprzętu piłkarskiego. Można grać bez butów, ale nie obejdzie się bez kibiców czy marzeń. I tu moje pytanie: skąd tak negatywne, w moim odczuciu, nastawienie „Gazety Wyborczej” do kibiców?

-  Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie pracuję w „Gazecie Wyborczej” już od dwóch lat. Mogę jedynie powiedzieć, że nie ma na pewno czegoś takiego jak linia „GW”. Każdy z dziennikarzy przedstawia swój punkt widzenia, swoje zdanie. Nikt nikomu niczego nie narzuca. I gdyby ktoś nie chciał czegoś napisać, to na pewno by nie napisał. A jak już pisze, to tak uważa. Nie zawsze się zgadzam z kolegami i daję tego wyraz na blogu. Zdarza mi się bronić kibiców, jeśli w swojej krytyce ktoś przesadza. Jak z tym hasłem „Jihad Legia”. Było to głupie i prowokacyjne wobec izraelskiej drużyny, ale na pewno nie antysemickie. I wytaczanie tu takich dział jest zupełnie bezcelowe...

Tak samo broniłem kibiców, kiedy premier zamknął stadiony Legii i Lecha. Oczywiście potępiłem wydarzenia z finału Pucharu Polski, ale nigdy nie będę za odpowiedzialnością zbiorową. Nie można wrzucać do jednego worka kibiców i chuliganów. Są ludzie, których mecze nie interesują. I są tacy, którzy kochają swoje zespoły. O różnych zawodach czy poglądach politycznych. Zachowanie rządu było swoistym strzałem w stopę, ponieważ wywołało zupełnie przeciwny skutek. Wielu moich kolegów, którzy byli sympatykami PO, czuło konsternację. Mam swoje zdanie i uważam, że jestem zobowiązany krytykować ludzi, którzy czasami przesadzają. Dostaje mi się wtedy, to fakt, nawet w wulgarny sposób.

- Pana zdaniem dziennikarstwo nie zabija pasji?

- Mojej na pewno nie! Znam mnóstwo dziennikarzy, którzy podczas meczów szaleją i drą się. Szczególnie podczas meczów reprezentacyjnych. Gorzej z meczami klubowymi (śmiech). Nie widzę nic złego w tym, że ktoś emocjonuje się meczem. Ważne, żeby był potem obiektywny w relacji. Ostatnio często podczas oglądania meczów korzystam z Twittera, dzielę się spostrzeżeniami z użytkownikami. Uzależniłem się od tego. Ale uważam, że jest to bardzo dobry sposób na kontakt z czytelnikami. Wciąż czuję w sobie pasję i nigdy na to nie narzekałem. Może czasami... jak byłem zmuszony do pracy podczas meczu.

- Jakaś anegdota?

- Na przykład podczas Euro 2008. W meczu ćwierćfinałowym Turcji z Chorwacją nie zauważyłem, że Turcy wyrównali. Już kończyłem relację, pisząc o awansie Chorwatów. Była taka wrzawa na trybunach, że zajęty pisaniem tekstu nie zauważyłem, że padł gol! (w 122. minucie meczu - red.) Patrzę, a tu seria rzutów karnych. Co?! Czemu Turcy wykonują rzuty karne? Można się śmiać, ale tak było. Czasami śmieszne sytuacje się zdarzają, ale pasja cały czas jest we mnie podsycana.

Rozmawiał Rafał Sahaj

Mariusz Górowski: Utrzymują mnie bukmacherzy


Wywiad z zawodowym graczem

Przedstawiamy unikalny wywiad, który pozwoli młodym adeptom bukmacherki spojrzeć na płatne typy oczami zawodowego gracza. Tej wiedzy nie znajdziesz w żadnym innym serwisie. Lektura obowiązkowa dla wszystkich inwestujących w serwisy typerskie.
Zakłady bukmacherskie z roku na rok cieszą się coraz większą popularnością. Wśród amatorów obstawiania wyników zawodów sportowych dominują amatorzy, którzy traktują to jak zabawę z domieszką adrenaliny. Istnieje jednak niewielka grupa osób, dla których zakłady bukmacherskie to źródło stałych dochodów oraz długoterminowa inwestycja obliczona na zysk nieporównywalny z ofertami lokat bankowych. O zakładach sportowych na poważnie opowie, poproszony o rozmowę, jeden z przedstawicieli nielicznej grupy graczy zawodowych.

Kim wg Ciebie jest bukmacherski profesjonalista?

Na wstępie trzeba podzielić graczy zawodowych w zależności od ich roli. Są typerzy oferujący płatne porady, są gracze korzystający z tych porad, są też traderzy działający tylko i wyłącznie na giełdach typu Betfair – szczególnie uzyskujący „Greena” – więc zysk niezależnie od wyniku (przed startem lub na żywo), oprócz tego mamy grających same surebety i jeszcze kilka innych typów graczy. Tu skupimy się na osobach korzystających z płatnych porad od profesjonalnych graczy. Chętni grać typy od ludzi bardziej obeznanych lub z lepszymi informacjami od nas nie muszą mieć dużej wiedzy o sporcie poza tą jak, gdzie i za ile postawić dane zdarzenie. Gracze zawodowi traktują obstawianie jako inwestycję, mają spory kapitał na grę, plan działania, wyselekcjonowane najlepsze serwisy i cechują się systematycznością oraz cierpliwością – a przynajmniej powinni, bo ta inwestycja powinna być traktowana długoterminowo. Zapewne niektórzy zawodowi gracze główne dochody mają właśnie z bukmacherki, inni traktują to jako dodatkowy dochód (często wyższy niż pensja od pracodawcy).

Jakie trzeba mieć doświadczenie, wiedzę, aby w ogóle pomyśleć o traktowaniu bukmacherskich zakładów jako źródła zarobku?

To indywidualna kwestia, zależy od chęci oraz zdolności w przyswajaniu nowych informacji. Podstawą na pewno jest umiejętność rozumienia o jaki typ chodzi w danej poradzie. Bo o ile zakłady na wygraną czy remis każdy od razu zrozumie, to już np. z handicapem -0.25 czy np. zakładem 'Each Way' w wyścigach konnych trzeba trochę poczytać i przetestować na własnej skórze. Realnie myślę, że jeśli już ktoś grał jakieś pierwsze kupony u naziemnych firm (często tak się zaczyna przygodę z bukmacherką) to już jakieś wstępne informacje posiada. W takim przypadku myślę, że kilka tygodni na porządne zapoznanie się z teorią + co ważniejsze trochę praktyki choćby mniejszymi stawkami i powinniśmy już opanować zdecydowaną większość możliwych porad. Warto też śledzić fora bukmacherskie, zaczynając od wszelkich przyklejonych tematów/faq w dziale z poradami dla początkujących. W razie niejasności warto pytać w odpowiednich tematach.

Jakie pierwsze kroki powinna wykonać osoba, która myśli o zawodowym graniu?

Tak jak wspomniałem, przede wszystkim opanować wszystkie rodzaje zakładów łącznie z handicapami azjatyckimi, europejskimi, kreczami w tenisie itd. Oczywiście bardzo ważny jest odpowiedni budżet i system gry Podstawą jest też konto w portfelu internetowym – Moneybookers czy też Netteler, aby szybko i bez problemów w każdej chwili móc przesłać środki do danego bukmachera, który ma najwyższy kurs na interesujące nas zdarzenie. Skoro o tym mowa, warto też pozakładać konto w przeróżnych porządnych firmach – im więcej tym lepiej bo będziemy mieć większą możliwość łapania dobrych kursów oraz omijania limitów stawek (co każdego zawodowego gracza dopada dość szybko). Zapewne początkujących przeraża granie w obcych walutach i przewalutowania przy wpłatach/wypłatach. Jednak ograniczając się jedynie do firm z polską walutą nie będziemy mieć dostępu do wielu świetnych buków, z dobrymi kursami, niską marżą i wysokimi limitami.

Jakich błędów powinni wystrzegać się gracze na początku swojej drogi w kierunku zawodowstwa?

Przede wszystkim jeśli już ktoś wybrał odpowiednie serwisy, warto się ich trzymać i nie rezygnować po kilku nie trafionych typach czy nawet minusowych miesiącach. Zawsze trzeba się liczyć, że możemy natrafić na czarną serie, jednak jeśli serwis jest porządny nadrobi straty z nawiązką po jakimś czasie. Aby uniknąć wyraźnej straty w budżecie warto zdywersyfikować ryzyko, wybierając i grając kilka serwisów równocześnie. Wybierając odpowiednie serwisy zalecane jest granie każdego ich typu, granie wybiórcze może spowodować sytuację, że dany serwis ma niezły zarobek, podczas do gracz zanotuje lekkiego minusa.
Są też systemy czy sposoby gry gdzie gracz sam wybiera, który typ z danego serwisu gra, czy też gra wyłącznie po 3 przegranych, ale to już bardziej złożone kwestie, do których niektórzy mogą dojść po jakimś czasie gry każdego typu. Osobiście raczej odradzam takie kombinacje, bo jeśli mamy dobrze wyselekcjonowane serwisy to ich typerzy doskonale wiedzą co robią. Trzeba też unikać grania zbyt wysokimi stawkami jak na nasz budżet (moim zdaniem powyżej 10% budżetu na 1 zakład to już za dużo, choćbyśmy grali najlepszego typera na świecie). Bardzo trzeba uważać przy stosowaniu systemów w stylu progresji, d`Alemberta itp. uprzednio dobierając stawki oraz dane progi do naszego budżetu (trzeba też pamiętać o limitach w danych firmach) symulując sobie na przykładzie czarnej serii jak się będą prezentować.

Wspomniałeś o budżecie. Jak ważne jest prawidłowe zarządzanie środkami przeznaczonymi na inwestycje w zakłady?

Odpowiedni budżet, plan gry oraz stawkowanie to oprócz porządnych serwisów najważniejsze aspekty profesjonalnej gry. Nie jest prawdą, że mając dostęp do świetnego typera każdy system gry będzie dobry. Na pewno odradzałbym grę progresją bo 1 czarna seria i tracimy całość czy też większą część budżetu (warto pamiętać, że sport nie zawsze jest czysty, nawet najlepszy typ może nie wejść przez 1 głupi błąd, przeoczenie sędziego i przeróżne inne sytuacje). Dobrzy typerzy raczej zalecają grę płaską stawką lub też stawkami od 1 do 10 jednostek. Sam właśnie preferuje ten styl gry, dobieram odpowiednią stawkę na 1 jednostkę dla danego typera i tego się trzymam. Oczywiście nie twierdzę, że nie ma innych dobrych sposobów na grę czy, że nie ma lepszego niż płaska stawka. Płaska stawka ma też inne plusy jak np. z góry założoną kwotę na zakład więc doskonale wiemy ile trzeba postawić i jak omijać limity. W przypadku innych systemów jak np. d`Alembert stawki rosną i mamy większe problemy z limitami – szczególnie jeśli akurat musimy zagrać zakład z niezbyt popularnej ligi czy sportu, czasami też mamy inny kurs niż mieliśmy założony w systemie gry. W przypadku płaskiej stawki nie ma takich problemów – dobrze dobrany zestaw typerów i tylko kwestią czasu jest generowanie stałych dochodów (aczkolwiek w bukmacherce niczego nie można być pewnym).

Jaki sprzęt musi posiadać osoba, która chciałaby poważniej zabrać się za obstawianie?

Optymalny byłby netbook + modem usb z mobilnym Internetem za grosze. Niestety nie da się wszędzie ze sobą nosić netbooka.
Na szczęście mamy już telefony komórkowe na tyle zaawansowane, że bez problemów otworzą każdą stronę. Podstawą jest telefon z systemem operacyjnym (najlepiej android, ale może być i Windows mobile czy Symbian). Mając system po wykupieniu pakietu internetowego u naszego operatora (w obecnych czasach za grosze) możemy w każdej chwili odebrać pocztę czy też zalogować się i postawić coś u bukmachera. Tel z Androidem automatycznie sprawdzają nam pocztę na gmailu, w telefonie z Windowsem Mobile konfigurujemy Outlooka i sprawdza nam dowolną pocztę co jakiś określony czas np. co 5 min. Każdy telefon z systemem ma już wbudowaną przeglądarkę – te są różne ja polecam darmowe: Opera mini (ultra szybka, prosta i pobiera niewiele danych) oraz Opera Mobile (mocniejsza wersja, wyświetla wszystkie strony identycznie jak na komputerze, za to wolniejsza i pobiera o wiele więcej danych). Większość stron spokojnie otworzymy w Operce Mini, czasami jednak trzeba będzie się posłużyć Opera Mobile. Aby ograniczyć pobór danych można wyłączyć w opcjach wyświetlanie obrazków – czasami jednak te są niezbędne (np. przy wpłacie z Moneybookers) wtedy koniecznie ustawmy jakość obrazków na minimalną. Konkrety, konfiguracje i wszystko inne do znalezienia w google czy na forach o telefonach, pełno tego jest. Nie ma tu też niczego skomplikowanego. Gdybym miał zaproponować jakieś konkretne modele telefonów w zależności od ceny i wymagań: Samsung Galaxy Spica i5700, Motrola Milestone, Htc Desiree, Sony Ericsson X10, Samsung Galaxy S i9000 – te mają Androida oraz HTC HD2, Htc Touch Pro 2, Samsung Omnia II – te mają Windows Mobile. Z telefonów tańszych, które również bezproblemowo sprawdzają się w roli urządzenia do obstawiania wymienić muszę: SE Xperia X8, Lg Swift Gt540 i Lg P500.
Od razu uprzedzę, że ja operowałem właśnie na tych dwóch systemach i nie mam do nich żadnych zastrzeżeń, stąd też tylko te polecam. Nie znaczy to, że inne systemy nie są dobre czy też, że nie ma innych ciekawych i porządnych telefonów poza wymienionymi. Polecam jedynie to co mam sprawdzone przez siebie lub z czym miałem jakikolwiek kontakt. Warto samemu zrobić rozeznanie w internecie na jakimś forum o telefonach/smartphonach/palmtopach.

Z ilu serwisów typerskich radzisz korzystać na początku?

To indywidualna sprawa, dużo zależy od wybranych serwisów, ich sposobie gry/ilości typów oraz dni tygodnia w jakich podają porady czy też w jakich ramach czasowych. Optymalnie myślę, że łączna liczba granych serwisów powinna oscylować z granicach 5 serwisów. W ciągu 1 dnia też lepiej byłoby nie przekraczać liczby 10 typów – ale takie wyliczenia prawie nigdy się nie sprawdzają, bo zasadniczą kwestią jest czy nasi typerzy znajdą coś ciekawego do gry, a jeśli tak to ile porad nam podadzą.

Jakie dyscypliny są najwdzięczniejsze do gry, a jakich lepiej się wystrzegać?

Dla mnie siatkówka – sport, w którym sędziowie nie mają aż tak wielkiego wpływu na przebieg meczu (co nie znaczy, że wcale nie mają), nie ma tutaj czerwonych kartek, karnego „z kapelusza”, nie ma remisów czy bronienia się całą drużyną przez 90minut – jak w innych sportach. Niestety nie jest to popularny sport u bukmacherów, limity są bardzo mizerne, a duże spadki kursów nagminne.. Nie ma niestety też większego zainteresowania siatkówką na betfair (zdarzają się wyjątki, ale to głównie większe imprezy jak mistrzostwa czy puchary). Ciekawe są też wyścigi konne – tu wcale nie potrzeba wysokiej skuteczności bo kursy są bardzo zachęcające, fajnym rozwiązaniem w przypadku gonitw z UK jest opcja BOG u 'wyspiarskich' buków. Plusem jest duże zainteresowanie wyścigami konnymi na giełdach – Betfair czy Betdaq. Oczywiście nie można nic nie napisać o piłce nożnej – ma swoje wady jak wyżej wymienione m.in. czerwone kartki czy karne „z kapelusza”. Ale poza wadami ma swoje plusy, a są nimi m.in. bardzo szerokie oferty zakładów, wysokie limity (wiadomo w zależności od ligi) i ogromna ilość meczy z przeróżnych części świata. Jakby nie było, większość typerów głównie skupia się właśnie na piłce.
Pewnie, że są też znawcy tzw. „US sports”, koszykówki, hokeja, sportów zimowych czy np. żużla, ale u mnie goszczą głównie te wymienione na początku.

U jakich buków stawiają zawodowcy?

Najlepiej byłoby mieć konta we wszystkich wypłacalnych bukach (rankingi i oceny danych firm łatwo wyszukać). Bezwzględnie należy mieć konta w Betfair, Pinnacle, Bet365 i 188bet. W dalszej kolejności też wypada mieć: Canbet, Sbobet, Ladbrokes, Eurobet. Nie można zapomnieć o tych popularnych jak: Expekt, Gamebookers, Tobet czy Unibet. Wielu dobrych bukmacherów zezwala grać jedynie w euro czy też dolarach. Aby uniknąć przewalutowań można założyć dodatkowe konto moneybookers na jakiegoś znajomego z walutą euro. Lub mając konto Moneybookers w złotówkach założyć konto w Nettelerze z euro. Mając wysokie obroty na koncie mb (ponad 5tys euro miesięcznie wysłanych pieniędzy), można poprosić o status Vip – co wiąże się z opcja otworzenia drugiego konta na nasze dane z inną walutą. Wypłacić kartą Moneybookers w euro można np. w Niemczech czy na Słowacji (unikając przewalutowań). Unikamy tym samym banków, bo jest bardzo korzystne z wielu względów.

Czy warto korzystać z porównywarek kursów?

Zdecydowanie tak. Do porównywania kursów polecam ww.oddsportal.com, jako dodatek słabszą, ale z innymi udogodnieniami (handicap zwykły, europejski trzydrogowy, egzotyczne ligi] - ww.wettportal.com i do tego ww.betbrain.com - mniej buków, ale są niektóre, których nie maja wcześniej wymienione porównywarki. Do zdarzeń mniej typowych jak np. „obie drużyny strzelą” czy np. pierwszy strzelec i inne mniej popularne przyda się – ww.oddschecker.com Do koni polecam - ww.odds-comparison.bestbetting.com/horse-racing/today.

Czy możesz polecić jakieś serwisy, od których warto zacząć przygodę z poważnym graniem?

Nie będę nikogo reklamował, proponuję jednak uważać na serwisy bez monitoringu i z krótką historią (zalecam co najmniej 3 miesiące, a najlepiej co najmniej 6 miesięcy).
Co do Yieldu to powyżej 10% w dłuższym okresie to już bardzo dobry wynik. Powyżej 20% to wynik świetny.

Czy możesz opowiedzieć czytelnikom, jak wyglądała Twoja droga od pierwszego zakładu do miejsca, w którym znajdujesz się dzisiaj?

Moja przygoda zaczęła się pewnie jak większości raczy - od zagrania metrowego kuponu tzw. 'tasiemca' z ogromnych kursem i stawką 2zł u bukmacherów naziemnych. Było to jakieś 8 lat temu, gdy internet jeszcze nie był tak powszechny. Przez jakiś czas grałem w podobnym stylu co jakiś czas podwyższając stawki i zmniejszając liczbę meczy na kuponie. Zysków z tego nie było, ale to była bardziej zabawa. Po jakimś czasie bukmacherzy internetowi zaczęli większe akcje reklamowe i postanowiłem wypróbować jednego z nich – zaczęło się standardowo od wpłaty 100 czy 200zł i do tego jakiegoś bonusa na start. Wygoda była bardzo zachęcająca, kursy też wyraźnie wyższe niż u 'ziemniaków'. Na starcie grałem po swojemu, przeważnie kupony z tzw. pewniakami typu Barcelona czy Manchester też szybko konto się wyzerowało. Następnie nastał okres próby przeróżnych systemów gry, od gry samych singli, od progresji na remisy, przez progresje na podwajanie, grę na live, aż do jakiś ciągów itd. Systemów i pomysłów na grę było bardzo wiele, tylko typy coś nie wchodziły.. Po jakimś czasie zaczęła się moda na fora czy blogi z analizami meczy i wymianę zdań między graczami, gdy ktoś się pozytywnie wyróżniał grało się jego typy. Były wzloty i upadki, ale żadnych konkretów. Międzyczasie gdzieniegdzie pojawiały się informacje o porządnych serwisach, ale płatnych. Większość odradzała, wyśmiewała i sam też niechętnie do tego podchodziłem. Zresztą wtedy dużo było serwisów, które kombinowały przy archiwum, mało kto znał jakieś konkretne i obiektywne serwisy monitorujące takie strony. Czytając jedno z zagranicznych for trafiłem właśnie na taki serwis monitorujący typerów, był to dobry i sprawdzony serwis. Były tam strony lepsze, gorsze, tańsze i droższe. Wybrałem jednego z lepszych typerów o przystępnej cenie i taki był mój początek z płatnymi serwisami. Zacząłem od mniejszych stawek, serwis sprawdził się, więc stopniowo podwyższałem stawki. Po jakimś czasie zacząłem testować inne, znalazłem też inne serwisy monitorujące typerów i poznałem kolejne ciekawe strony..

O zarobkach zawodowych graczy krążą legendy, działające na wyobraźnię, szczególnie młodzieży. Znasz świetnie środowisko, znasz skalę zarobków. Ile Twoim zdaniem zarabia gracz zawodowy?

Można tu pisać i pisać.
Trzeba też rozdzielić graczy zawodowych na tych, którzy żyją tylko i wyłącznie z obstawiania oraz na tych, którzy mają stałą pracę, a obstawianie traktują jako dodatek (mimo nawet tego, że często mają więcej tego dodatku niż stałej pensji). Nietrudno się domyślić, że przeważnie zarobek powinien być w okolicach zarobku jaki mielibyśmy w 'zwykłej' pracy lub taki, aby nam wystarczał na nasze potrzeby (jest też kwestia zdecydowanie mniejszego wysiłku przy obstawianiu niż w stałej pracy, lub też jak kto woli – robienie tego co się lubi i zarabianie na tym). Dużo zależy od podstawowego budżetu, wyselekcjonowanych serwisów i sposobu gry. Przy odpowiednim budżecie nie widzę przeszkód w osiąganiu kilku średnich krajowych na miesiąc (ale trzeba się liczyć, że raz możemy mieć kilka średnich krajowych na plusie, a w innym miesiącu kilka średnich na minus). Taką właśnie ma przewagę stała praca, że jakby nie było miesiąc w miesiąc mamy gwarantowaną wypłatę (pomijam nieprzewidywalne kwestie), grając u bukmacherów nigdy tej pewności nie ma.

To znaczy, że bycie zawodowcem może oznaczać wieczne wakacje, które sponsorują bukmacherzy, a Ty jedyne co musisz robisz, to sącząc drinka na plaży zalogować się i obstawić to, co podeślą Ci serwisy typerskie?

Teoretycznie tak, w praktyce nigdy nie wiadomo czy nasze serwisy nie spadną ze skutecznością, zrezygnują z prowadzenia serwisu czy też przejdą na drugą stronę – typując pod konkretnego bukmachera, a były i takie sytuacje. Dlatego warto grać kilka serwisów równolegle. Cały czas trzeba trzymać rękę na pulsie i bacznie obserwować wszystkie zakłady oraz ewentualne zmiany w sposobie gry, zmiany typerów itd. Przy dużych zmianach w serwisach trzeba myśleć o chwilowym zmniejszeniu stawek i obserwacji co dalej.

Dobre typy bukmacherskie są niestety drogie, co uniemożliwia początkującym dostęp do nich. Czy możesz im coś podpowiedzieć?

Można się składać ze znajomymi lub dołączyć do jakiejś grupy skupiającej graczy np. Betgang tam mamy wszystko profesjonalnie zrobione, łącznie z powiadomieniami, dowolną formą wpłaty, gwarancją bezpośrednich typów czy też zwrotem kwoty abonamentu w przypadku nie otrzymania wszystkich typów. Natomiast zdecydowanie odradzam blogi bo „biznesmenów” chcący dorobić mamy wysyp – typy wysyłają wybiórczo, z dużymi opóźnieniami (przez co często mamy dużo słabsze kursy), zdarzają się też 'zgadywane' typy z serwisów, które podają jaki mecz grają oraz masa innych wad.

Na koniec pierwszej części naszej rozmowy pytanie najtrudniejsze, ale być może najważniejsze. Jako człowiek, który przeszedł wszystkie szczeble bukmacherskiej kariery, co możesz powiedzieć osobie, która na pewno je zada? A brzmi ono : jaki jest minimalny kapitał, pozwalający na poważną grę?

To jest ciężkie pytanie bo dużo zależy od dostępnych serwisów, wybranego sposoby gry oraz oczekiwanych i zadowalających zysków. Mając mniejszy budżet nastawimy się na powolne zyski albo będziemy zmuszeni ryzykować większą część kapitału. Myślę, że minimum, jakie należałoby mieć na start to ok. 5000zł, następnie stopniowo, ale bez niepotrzebnego pośpiechu i napalania się podwyższać stawki. Przy mniejszej kwocie jedyne co mogę polecić to dozbierać resztę np. korzystając z masy oferowanych bonusów przez bukmacherów – płatne serwisy to bardzo dobry sposób na wykonanie obrotu bonusa. Jeśli już wykorzystaliśmy bonusy, lub wciąż mamy za małą kwotę to może wyjazd za granicę na 2-3 miesiące (przykładowo ostatnio Niemcy i Austria otworzyły rynek pracy dla Polaków) i mamy dość szybko odłożone ile trzeba. Można też pozbyć się niepotrzebnych gratów z domu/piwnicy – na allegro są chętni kupić każdą bzdurę, kwestia odpowiedniej ceny.
Mocno już wybiegam poza temat, także na koniec jeszcze bardzo ważna zasada, którą szczerze polecam wziąć sobie do serca – nigdy nie grać za pożyczone pieniądze.

Gdy gramy płaską stawką, to czy ogólny posiadany kapitał dzielimy na 50 stawek pojedynczych (2% kapitału = 1 stawka) czy też 50 stawek należy przeznaczyć na każdy z granych serwisów?

Jeśli mamy wysoki budżet warto sobie jeszcze dodatków podzielić kapitał na każdy serwis osobno. Jeśli jednak budżet mamy na niższym poziomie i na zakład nie przekraczamy 2-3%, wówczas nie trzeba dzielić osobno na serwisy, jest to bezpieczny procent. Trzeba jednak uważać aby w takim wypadku nie grać zbyt wielu serwisów, a szczególnie tych, które w jeden dzień podają sporo porad.

Co robić gdy np. danej linii handicapów nie ma w ofercie buka? Zmniejszać/zwiększać stawkę na inną linię czy odpuścić zakład?

W przypadku porządnych i monitorowanych serwisów niezbyt częsta sytuacja, ale może się zdarzyć. Aczkolwiek takie sytuacje jeśli już mają miejsce, to jeśli gramy mniej popularny sport czy też ligę – to już kwestia doboru serwisów, ja osobiście wolę jednak te które nie typują egzotycznych zdarzeń, tym samym nie narażam się na zmiany linii, duże spadki kursów, niskie limity czy też wycofanie oferty. Jeśli jednak wciąż chcemy grać taki serwis, dobrym wyjściem jest mieć konta u wielu bukmacherów - wtedy któryś może wciąż mieć odpowiednią linie, nawet kosztem słabszego kursu. Jeśli nie znajdziemy identycznej linii, można przemyśleć linię nieco wyższą, ale to już na własne ryzyko – typer może trafić, a my już nie. Lepiej odpuścić taki zakład, jeśli taka sytuacja się często powtarza doradzam zmianę serwisu.

Jak dobierać serwisy? Takie które grają różne sporty, czy raczej żeby były jednolite (bo jak wiadomo np. w piłce nożnej sezon kończy się w maju później jest mało ciekawych meczy, tak samo jak przychodzi okres zimowy)?

Serwisy przede wszystkim muszą nam przynosić zadowalający zysk. Tak naprawdę, tych najlepszych serwisów nie jest tak wiele, aby wybierać pod kątem danego sportu czy też okresu typowania.
Bardziej należy je wybrać pod kątem naszego budżetu, systemu gry oraz dostępnego czasu na obstawianie (są typujące głównie w weekendy, są tacy którzy wysyłają porady do południa, inne na dzień przed wydarzeniem itd.). Warto wybierać serwisy z długą historią wtedy, doskonale będziemy wiedzieli czy, jeśli już, to jak typują w „przejściowych” okresach. Nie ma co wybierać serwisów na siłę, na zastępstwo czy na krótki okres. Lepiej zrobić sobie przerwę jeśli nasze najlepsze serwisy ją mają niż jeśli mielibyśmy notować straty grając coś innego. Oddzielną sprawą jest, że taka przerwa to dobra, a nie zła sprawa, bo każdemu należy się odpoczynek i mimo, iż możecie w chwili obecnej obstawiać z przyjemnością, to po jakimś czasie będzie to już rutyna i żadna przyjemność.

Jeśli gramy dany serwis, który ma różne opcje typerów (np. blaksokertips lub sikretbetingtips) to korzystać z kilku czy brać tylko najlepszego?

Zawsze wybieramy najlepszych typerów, każdego typera czy też każdą podsekcję danego serwisu należy rozpatrywać osobno. Osobna kwestia, że to nie są monitorowane serwisy (a tylko takie polecam), a w ich zawiłej przeszłości było kilka nieciekawych incydentów. Ale wtrąceń o serwisach miałem unikać, także niech każdy wybierze co uważa.

Grając 3 serwisy płaską stawka 100pln, przy budżecie 3000 zł, jak najlepiej zwiększać stawkowanie?? Wraz ze wzrostem budżetu?? Każdy serwis z osobna??

Jest to mały budżet więc zyski i wzrost stawek na początku będą niskie. Raczej nie ma co powiększać stawek po miesiącu, bo równie dobrze, następny może być słabszy i przez wyższe stawki możemy mieć ogólny bilans po 2 miesiącach na minus.
Proponuje zwiększyć budżet przed rozpoczęciem gry, a jeśli już koniecznie chcemy zacząć to podliczmy ogólny budżet po całym kwartale gry i ustalmy stawkę z tego budżetu – w przypadku powiększenia budżetu w tym kwartale o 20%, podwyższamy stawkę na zakład o 20%, więc przy naszych liczbach, gdy budżet wyniesie 3600, wcześniej ustalona stawka rośnie na 120zł. Wraz z doświadczeniem, większym kapitałem i ograniem zaczniemy już bardziej swobodnie wyliczać budżet. Często ustalając inne stawki na każdy z serwisów. Ale na wszystko trzeba czasu.

Gdy serwis przynosi straty to czy zmniejszać stawkowanie?? Chodzi mi o kwartalny okres każdego serwisu.

Jeśli wybieramy płaską stawkę to trzymamy się płaskiej stawki nawet w przypadku przegranych. Nastawiamy się na długoterminowy zysk więc słabsze okresy też nam się mogą zdarzyć, ale gramy cierpliwie i systematycznie (poza wyjątkami, o których wspominałem w I części wywiadu, gdy serwisy całkowicie zmieniają sposób gry lub typerów). Jeśli preferujemy zmniejszać stawkowanie przy przegranych, możemy wybrać inny styl gry od płaskiej stawki np. System Kelly.

Jakie ROI w skali roku są w stanie osiągnąć profesjonaliści, jakie notują największe odchylenia standardowe i kiedy realizują zyski tj czy ciągle je reinwestują do pewnego pułapu bankrolla czy wypłacają określoną nadwyżkę.

Nie ma konkretnej odpowiedzi na takie pytania. Zaczynając z mniejszym budżetem łatwiej jest go powiększać, przy wyższych sumach już nie idzie tak szybko. Wszystkie wyliczenia są całkowicie inne dla każdego z systemów na grę oraz wybranych serwisach czy też ilości typów.
Napiszę jedynie, że przy dobrym doborze serwisów oraz stawek nie powinno być przeszkód przynajmniej w podwojeniu „przeciętnego” budżetu w przeciągu roku kalendarzowego.
Co do nadwyżek - ilu graczy, tyle sposobów na grę, ale zapewne i tak większość dochodzi do takiego poziomu, że później już nie podwyższa stawek mimo większego budżetu - przy wyższych kwotach pojawiają się nowe przeszkody (ale o tym już było co nieco w wywiadzie).

Maciej Rybus: Kolację jadłem w pałacu


Maciej Rybus

Źródło: Sport
Autor: Łukasz Żurek
Maciej Rybus Maciej Rybus
To był ryzykowny krok. Na trzy miesiące przed finałami Euro 2012 Maciej Rybus zdecydował się na przenosiny do Tereka Grozny. Drużyna z maruderów się nie składa, ale w ekstraklasie Rosji występuje w grupie spadkowej. Reprezentacyjny pomocnik w stołecznej Legii był jednym z filarów. W nowym otoczeniu wszystko musi budować od nowa…

Zaczął nieźle – wystąpił w dwóch wygranych meczach i zdobył premierowego gola.

- Jak wrażenia po pierwszych tygodniach na rosyjskiej ziemi?

- Myślałem, że będzie trudniej. Ale jestem pozytywnie zaskoczony. Aklimatyzacja przebiega szybko i sprawnie. Z dnia na dzień poznaję język coraz lepiej. Trudno mi się jeszcze przełamać, żeby pogadać. Ale jak trener mówi, to rozumiem prawie wszystko. Nie planuję wynajęcia nauczyciela. Sam będę się uczył. Na razie staram się dużo słuchać, żeby jak najszybciej do tego języka przywyknąć. W szkole nigdy się go nie uczyłem…
 
- Do Rosji przeprowadził się pan z klubowym kolegą, Marcinem Komorowskim. A na miejscu czekał na was Piotr Polczak, który do Tereka przeszedł rok temu z Cracovii…

- Na początku dwa dni mieszkaliśmy właśnie u Piotrka. Było parę spraw do załatwienia – szukaliśmy z Marcinem mieszkań i finalizowaliśmy formalności w banku. Mieszkamy w blokach, mamy do siebie dwie minuty piechotą. Piotrek stacjonuje nieco dalej – ma dom. Jest z nim żona i dwuletnie dziecko.

- Do was ktoś dołączy w najbliższym czasie?

- Do Marcina przyjedzie w kwietniu żona. Mnie odwiedzi dziewczyna, ale nie na długo. Na stałe dołączy dopiero po mistrzostwach Europy. Teraz ma w Polsce szkołę i tym musi się zająć…

- Jak zatem spędza pan wolny czas?

- Każdy dzień spędzam z Marcinem, ale za dużo tego czasu nie ma. Trening zaczynamy o 15.00, a w klubie trzeba być już o 11.00. Jemy obiad, potem zajęcia. Później jeszcze jeden posiłek i wracamy do domu. Wieczorem zdarza się nam wyjść gdzieś na kawę, częściej jednak zostajemy w domu. Zwykle rozmawiamy przez Internet z rodziną. Przywiozłem ze sobą dekoder do odbioru polskich stacji telewizyjnych, ale jeszcze go nie podłączyłem. Wezmę się za to lada dzień.

- Nie mieszkacie w Groznym, lecz w Kisłowodzku…

- Tak, to niewielkie miasto. Liczy 150 tysięcy mieszkańców, położone jest w górach. Malownicza okolica, sporo szlaków spacerowych. Jeszcze z nich nie korzystałem, ale na pewno będzie czas na mały rekonesans. Poza tym jest tutaj dużo ośrodków sanatoryjnych, więc w mieście cały czas przebywa masa kuracjuszy. Po pięciu latach pobytu w Warszawie taka zmiana mogłaby nie być dla mnie łatwa, ale przecież ja też pochodzę z niewielkiego miasta. Wychowałem się w Łowiczu.
 
- Jakieś bliższe podobieństwa?

- Niespecjalnie. Kisłowodzk wygląda trochę jak polskie miasto sprzed 20 lat. Na ulicy widać mieszaninę biedy i bogactwa. Jeżdżą stare wołgi i łady, ale i mercedesy, BMW, audi. Większość budynków jest w nie najlepszym stanie. Wszystko można jednak kupić i załatwić na miejscu. Nie jest źle. Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że będzie gorzej…
  
- Do Groznego macie jakieś 400 kilometrów…

- Trzy i pół godziny autokarem tam jedziemy. Jak wylądowaliśmy w Rosji, to od razu pojechaliśmy właśnie do Groznego, bo już następnego dnia Terek grał ligowy mecz z Tomem Tomsk. W mieście nie widziałem śladów wojny. Buduje się za to Grozny City - nowoczesny kompleks multifunkcjonalny, który ma być wizytówką stolicy.
 
- Dzień przed meczem drużyna gościła u prezydenta Czeczenii i zarazem właściciela klubu, Ramzana Kadyrowa…

- Tak, byliśmy u niego na kolacji. Jak jechaliśmy do jego pałacu, to widziałem żołnierzy z karabinami. Koledzy z zespołu wytłumaczyli, że to normalne - rutynowe środki bezpieczeństwa. Przed naszym ośrodkiem klubowym w Groznym też mamy takie widoki.
 
- Udało się porozmawiać z prezydentem?

- Nie, nie gadaliśmy. Przywitaliśmy się tylko. A potem była oprawa artystyczna - występy kabareciarzy, piosenkarzy i piosenkarek. Później nowym zawodnikom wręczono koszulki. Było sympatycznie. W sumie spotkanie trwało dwie godziny.

- Domowe mecze rozgrywacie w Groznym, ale trenujecie w miejscu zamieszkania…

- Na zajęcia mamy blisko. Ale jeździmy taksówkami, tanie są. W przeliczeniu na polskie pieniądze to jakieś 5-7 złotych za kurs. Samochodów z klubu nie dostaliśmy, więc na razie radzimy sobie w ten sposób. Jak się zrobi cieplej, to można będzie pójść piechotą – kwadrans szybkiego marszu.
 
- Atmosfera w szatni przyjazna?

- Klimat bardzo luźny. Jest wesoło, wszyscy uśmiechnięci. No ale dwa mecze wygrane. Wiadomo – są wyniki, jest atmosfera. Wszyscy są do nas Polaków pozytywnie nastawieni, w zespole nie ma gwiazd. 

- Podobno trzeba odtańczyć w szatni miejscowy taniec w dniu swoich urodzin. Lezginka – tak się nazywa…

- Akurat na urodziny? Nikt nie mówił tu o takim zwyczaju. Ale jak byliśmy na kolacji u prezydenta, to widziałem taki taniec. A potem w taki sam sposób tańczył nasz maser, jak wygraliśmy drugi mecz. Bardzo fajnie to wyglądało. 

- O wiele ważniejsze będą jednak pląsy na boisku. Jak pan ocenia swoją pozycję w zespole po wstępnym rozpoznaniu sił?

- Na każdej pozycji mamy minimum dwóch graczy prezentujących tę samą klasę. W pierwszym meczu nie zagrałem od początku, bo trener powiedział, że moje 80 minut przeciwko Portugalii to za długo. Dlatego wszedłem w trakcie gry. W drugim spotkaniu, z FK Krasnodar, wystąpiłem już od początku i zdobyłem pierwszego gola w nowych barwach. Ale nie zadowalam się tym. Chcę grać coraz lepiej. Tutaj nikt nie będzie patrzył na to, za ile zostałem kupiony (2,7 mln euro – przyp. red.). Codziennie muszę udowadniać, że warto na mnie stawiać.  

- Trener Stanisław Czerczesow wypowiada się o polskich zawodnikach z uznaniem. Traktuje was po ojcowsku? 

- Powiedziałbym, że jest raczej chłodny. Nie wpadł w euforię po dwóch wygranych spotkaniach. Trudno mi go jednak jednoznacznie ocenić, bo za krótko się znamy. Zobaczymy, co przyniosą następne tygodnie.
 
- Przyznał, że ma na oku kolejnego piłkarza z T-Mobile Ekstraklasy. Wysondowaliście już o kogo chodzi?

- Nie, sami jeszcze nie wiemy. A nie wypada pytać…

- Być może to kolejny kadrowicz. Tymczasem selekcjoner Franciszek Smuda powiedział, że gdyby był Rybusem, to do Tereka by nie odchodził...

- Tak, ale powiedział to już po podpisaniu przeze mnie kontraktu. Rozmawialiśmy podczas zgrupowania przed meczem z Portugalią. Krótko, bo widzieliśmy się wszyscy tylko trzy dni, a selekcjoner ma też przecież inne sprawy na głowie. Powiedział mi, żebym grał tak jak do tej pory, to nie będzie problemu. Ale opinię na temat mojego transferu wyraził. Przyznał, że nie jest zadowolony z tego powodu.

- Zaprosił go pan na mecz do Groznego?

- Na razie nie. Zrobię to, jak będę w jeszcze lepszej formie niż obecnie. Okazji nie zabraknie – oprócz spotkań ligowych czeka nas jeszcze ćwierćfinał Pucharu Rosji. Zagramy z Wołgą Niżny Nowogród. Nie znam tego zespołu. Nawet nie wiem, czy jest się czego bać. Tutaj każdy następny dzień to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie…

Rozmawiał Łukasz Żurek

Kamil Kosowski: Nie chcę iść pod prąd


Kamil Kosowski

Źródło: futbolnet.pl
Autor: Michał Wyrwa
Kamil Kosowski Kamil Kosowski
Nie widzę w Polsce zawodnika, który mógłby wypinać tyłek przed kamerą, a następnie zagrałby na takim poziomie, iż nikt by mu tego nie wypominał – mówi Kamil Kosowski. W Wiśle „Kosy”, Żurawskiego i Szymkowiaka nikt się nie obnażał poprzez YouTube’a. Jednak to był prawdziwy zespół…


Prawdziwy - na boisku i poza nim…

– Barcelona, Inter, Lazio, Roma, Benfica, Panathinaikos. Ciekawe marki, prawda?

- Nic dodać, nic ująć. To już przeszłość. Może wyeliminowałbym z podanej stawki ten pierwszy klub, raczej potencjalnego zainteresowania ze strony „Barcy” nie było.

– W poprzednich wywiadach padły słowa, że któremuś z trenerów Barcelony przypadł pan do gustu.

– Tak, ale nie brałbym tego na poważnie. Ze strony całej wymienionej reszty było zainteresowanie, i to nawet dość konkretne. Niestety, nie był mi dany transfer. Niedopowiedzenia albo Wisła nie wyrażała zgody. Mówiąc skrótowo, za mało oferowali za mnie.

– Podobno transfer do Lizbony upadł po pana rozmowie z Mateuszem Borkiem. Zapytany o portugalskie wino odpowiedział pan: „Wolę wódkę ze sprite’em”.

– Powiedziałem tak w formie żartu. Wynikało to z mojej sympatii do „Matiego”. Do dziś nie mam pojęcia, czemu nie trafiłem na Estadio da Luz. Nie ma co się zastanawiać, chociaż szkoda…

– Spotkałem się z tezą, że Kamil Kosowski to najbardziej niedoceniony polski piłkarz. Skłaniam się bardziej ku opinii najbardziej niespełnionego gracza ostatnich lat.

– Wiesz co, znam bardziej niedocenionych piłkarzy. Zagrałem ponad 50 spotkań w reprezentacji, pojeździłem po Europie, obyłem się z największymi stadionami na świecie. Jednak zawsze można zrobić więcej. Oczywiście, że tak. Gdybym trafił do jednego z klubów, które wymieniłeś na początku, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Odchodziłem z najlepszego zespołu w Polsce, który skutecznie walczył na wszystkich frontach. Trafiłem do walczącego o utrzymanie Kaiserslautern. To była zupełnie nowa rzeczywistość, a cele zgoła odmienne niż te w Wiśle.
 
– Czuł pan zawód po niewykorzystanej szansie w Niemczech?

– Nie czułem żadnego zawodu. Miałem szansę i gdybym został gwiazdą Kaiserslautern, poszedłbym wyżej. Równie dobrze mogłem zostać w Krakowie i złapać ciężką kontuzję. Do dzisiejszego momentu – odpukać w niemalowane – te groźniejsze urazy mnie omijały. Wywalczyliśmy awans na mundial, zagrałem na mistrzostwach świata – w krótkim wymiarze, ale jednak. Mogłem więcej, ale także dużo mniej – tak jak, przykładowo, Marcin Malinowski. Według mnie to najbardziej niedoceniony piłkarz ostatnich 15 lat w Polsce, powinien być liderem reprezentacji. Jego kariera miała wyglądać zdecydowanie lepiej. Nie zawsze umiejętności idą w parze ze szczęściem.

– Miroslav Klose wybił się z Kaiserslautern. A gdyby Eric Gerets został dłużej w klubie, pana losy potoczyłyby się inaczej?

– Kiedy przychodziłem do klubu, Klose był już niekwestionowaną gwiazdą „Czerwonych Diabłów”. Sprawa jego odejścia była przesądzona, pozostała kwestia wyboru nowej drużyny. Wziął go Werder. Oczywiście, byli w Kaiserslautern piłkarze lepsi ode mnie, jak chociażby Lincoln, którego zesłano do rezerw. W ogóle nie grał w pierwszej drużynie. A gdy odszedł do Schalke, został najlepszym pomocnikiem ligi i przeniósł się do Galatasarayu.

– Jak wyglądały pana relacje z Kurtem Jarą, następcą Geretsa? Odbyliście męską rozmowę czy może zaraz po przyjściu został pan skreślony na zasadzie „Polaczkowi to dziękujemy!”.

– Należałoby zapytać trenera. Delikatnie mówiąc, był troszeczkę uprzedzony. Chociaż później nadszedł moment, w którym grałem u niego pierwsze skrzypce, a w każdym z wywiadów byłem bardzo chwalony.

– A gdy wracał pan ze zgrupowania po wygranych bojach z Austriakami?

– Wiesz, on niezadowolony był zawsze. Nie mógł przeboleć, że Polacy dwukrotnie ograli jego rodaków. Tym bardziej, że w Wiedniu zaliczyłem asystę, a w Chorzowie strzeliłem gola. Ja chodziłem z podniesioną głową.

– Sebastian Mila spotkał się z podobną sytuacją grając w austriackim klubie…

– Zatem widać, że Austriacy mają pewne uprzedzenia do nas. Nie wiem, jaka dokładnie była jego sytuacja, ale mogę się domyślić, że Sebastian nie miał takiego komfortu psychicznego, jak inni piłkarze.

– Wśród filmików na YouTube’ie z pana udziałem najwięcej wyświetleń ma nagranie z szatni. Jak to wypłynęło do internetu?

– Po zdobyciu mistrzostwa kamera Canal+ była z nami w szatni. Co mogę powiedzieć? Fajnie, ma już ponad milion wyświetleń i to jest przyjemne. Natomiast muszę zdementować tytuł nagrania – nie byłem pod wpływem środków „znieczulających”.  Po prostu byliśmy szczęśliwi.



- „Lekkoduch, który pół majątku potrafił zostawić w kasynie” – tego typu określenia na pana temat to był niemalże chleb powszedni za czasów gry w Wiśle.

– W Krakowie byłem, jeśli nie najsłabiej, to jednym z najsłabiej zarabiających piłkarzy w drużynie. Zarabiałem bodajże 10 tysięcy złotych miesięcznie. Te dywagacje o milionach pozostawionych przeze mnie w kasynie są niedorzeczne.

– Tuż przed odejściem za granicę Kosowski miał jeden z najniższych kontraktów w Wiśle?!

– Oczywiście, że tak. Dochodziły do tego premie, ale nie były one wypłacane po każdym spotkaniu. Dodatkowe pieniądze otrzymywało się za sukces, czyli mistrzostwo Polski, a nie jeden zwycięski mecz ligowy.

– Nie śmieszy pana tłumaczenie, że Boruc i Żewłakow wylatują z kadry za spożywanie alkoholu na pokładzie?

– Na ten temat zabrało głos wielu „ekspertów”. Bardziej skłaniam się ku temu, że trener ma swoją koncepcję i stara się ją realizować. Napotyka się na dużą krytykę. Sam zagrałem w dwóch meczach reprezentacji pana Smudy. Wydawało mi się, że dobrze zagrałem. Zostałem wysoko oceniony, a telefonu ani powołania już nie było. Także tutaj nic mnie nie dziwi.

– Nie odbył pan żadnej rozmowy z selekcjonerem na ten temat?

– Nic takiego nie miało miejsca. Nie jestem człowiekiem, który specjalnie pytałby o takie sprawy. Natomiast było to dla mnie niezrozumiałe. Takie jest życie piłkarza.

– Franciszek Smuda zmienił się po przejęciu kadry?

– Uważam, że nie. Dla mnie dalej jest taki sam, jak za czasów naszej współpracy w Wiśle. On się nie zmienił. Oczywiście musiał popracować nad pewnymi sprawami, jak chociażby wypowiedzi przed mediami. Praca selekcjonera się z tym wiąże. Co do charakteru i myśli szkoleniowej, nie widzę zmian.

– Gdy prowadził Wisłę był równie niekonsekwentny, co teraz?

– Jego niekonsekwencja wynika z wielu powodów. Ludzie mu wytykają wypowiedzi sprzed lat. Sam troszeczkę jest sobie winny. Naraził się pewnym dziennikarzom i mediom. Czasami nie dowierzam, gdy słyszę jego wypowiedź, wiedząc, co mówił kilka miesięcy wcześniej. Będzie selekcjonerem co najmniej do Euro 2012. Co byśmy na niego psioczyli, on i tak tego nie zmieni. Na ocenę pracy przyjdzie czas po finałach mistrzostw Europy.

– Tęskni pan za współpracą z jakimś trenerem?

– Od każdego – bez względu, czy bardziej lub mniej mi odpowiadali – czegoś się nauczyłem. Wszyscy mieli jakiś tam udział przy kształtowaniu mnie jako zawodnika, ale również jako człowieka. Jedyne, co mogę zrobić, to wszystkim podziękować.

– Pamięta pan najbardziej szalone spotkanie w karierze?

– Hm, nie bardzo. Mógłbyś coś podsunąć?

– Rewanż z Realem Saragossa…

– Pamiętam, że w Hiszpanii Radek Kałużny strzelił piękną bramkę, oni odpowiedzieli czterema. W Krakowie szybko przegrywaliśmy po samobóju Marcina Baszczyńskiego. No i nadszedł cud. Wspaniałe przeżycie, a dla wszystkich ogromna niespodzianka. Takiej drużynie strzeliliśmy cztery gole i jeszcze wygraliśmy serię rzutów karnych.

– Do przerwy przegrywaliście 0:1. W szatni ktokolwiek myślał o awansie?

– Chcieliśmy wyjść, pokazać się z dobrej strony i podziękować krakowskim kibicom za wsparcie. Naszym trenerem był pan Lenczyk, który słynie z niekonwencjonalnych metod motywacyjnych. Wyszliśmy z przeświadczeniem, by pokazać fajną piłkę. Byliśmy kolektywem. Każdy, kto zakładał koszulkę Wisły, spełniał swoje młodzieńcze marzenia.

– Jakiś chwyt psychologiczny „Oro Profesoro” szczególnie pan zapamiętał?

– Orest Lenczyk to człowiek, który do wszystkiego podchodzi z dystansem. On niczego nie chce zapeszać. W szatni powiedział nam, że nie możemy dać bardziej dupy niż w pierwszej połowie. To jest oaza spokoju. Jak każdy czasami się denerwuje, ale nie przerzuca tej złości na swoich zawodników. Do swojej pracy dobiera ludzi, których rozumie i którzy rozumieją jego. Stąd runda jesienna w wykonaniu Śląska wyglądała tak dobrze.

– Trenerowi podziękowano w dość niespodziewanym momencie. Byliście na czele tabeli, graliście dalej w Pucharze Ligi, a tu Lenczyka zastąpił Adam Nawałka.

– Kontrowersyjne decyzje w Wiśle to nie jest nowość. Oczywiście, Orest Lenczyk ma zapisane mistrzostwo Polski za ten sezon. Należało mu się to tak samo, jak trenerowi Nawałce.

– Lenczyk w swoich osiągnięciach zapisane ma jedynie mistrzostwo z roku 1978, tytuł za sezon 2000/2001 przydzielono Adamowi Nawałce…

– Hm, podczas mojego ostatniego pobytu w Wiśle grałem zaledwie jedną rundę, a mistrzostwo jest również na moim koncie…

– Orest Lenczyk jesienią znów był na topie. Pan, jako obserwator z zewnątrz, mógłby ocenić, gdzie zimą popełniono błąd w Śląsku Wrocław?

– Ten szkoleniowiec jest na topie od ładnych kilku lat. Potrafi świetnie przygotować drużynę pod względem fizycznym. Nie jest człowiekiem, który „zajedzie” piłkarzy, lecz wręcz przeciwnie – wyciśnie z nich to, co najlepsze. Może powodem są zagraniczne transfery? Może niektórzy nie zrozumieli, czego on tak naprawdę oczekuje? A może dlatego, że nie podpisał kontraktu z Kamilem Kosowskim? (śmiech)

– Latem przewijał się temat Kosowskiego w Śląsku…

– Rozmawiałem z Orestem Lenczykiem, ale był to dialog na stopie koleżeńskiej, niezobowiązująca rozmowa. Trener nie pytał mnie o przenosiny do Wrocławia, więc tematu mojej gry w Śląsku raczej nie było.

– Pan debiutował w Górniku zarabiając 1800 złotych brutto. Grało się dla klubowego herbu, to było spełnienie marzeń. Młodzi piłkarze nie mają obecnie zbyt łatwej drogi do pierwszego zespołu? Drewniak z Lecha wypina tyłek przed kamerą, a zapytany przeze mnie o tę sytuację mówi, że nie jest mu wstyd wśród starszych kolegów.

– Nie mnie to oceniać. Obecnie 18-letni chłopcy mają ułatwiony start do dorosłej piłki. Kiedy ja byłem w ich wieku, aby zadebiutować w ówczesnej I lidze, musiałem wybitnie się wyróżniać lub mieć trenera, który mi zaufał. Teraz jest to zdecydowanie łatwiejsza droga.

– Nie brak im jaj?

– Jaj chyba nie pokazał, to nie wiem. (śmiech) Miał odwagę, by pokazać tyłek. Zagrał dwa mecze i z tego, co słyszałem, na niezłym poziomie. Trener Rumak dał mu szansę i niech gra. Ja mu życzę wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję, że młodzież nie pójdzie jego tropem, myśląc, że poprzez obnażanie się przed kamerą dostaną szansę w dorosłej piłce.

– Co spowodowało u Kamila Kosowskiego mentalną odmianę? Czyżby to była żona Roksana?

– Mam już 35 lat. Nie mogę całe życie walczyć z wiatrakami. Mam dwójkę dzieci, rodzinę i jestem, może nie wypalony, ale… no nie chce mi się już iść pod prąd. Chcę się cieszyć ostatnimi sezonami w ekstraklasie. Jestem zadowolony, że mogę jeszcze trochę pograć na tych nowych stadionach. Czekam na chłopców z charakterem takim, jak mój sprzed piętnastu lat. Nie chodzi mi o robienie błędów, ale o charyzmę i zaangażowanie na boisku.

– Nagle nie lubi pan już tańczyć?

– Jak jest okazja to pewnie, że lubię. W dobrym towarzystwie jest to wskazane.

– Sebastian Mila swoją żonę poznał podczas zgrupowania reprezentacji. Pana „love story” też była związana z futbolem?

– Roksana absolutnie nic nie wiedziała o piłce.

– Ale szybko się nauczyła. „Fakt” podał informację, jakoby pana żona została najpiękniejszą piłkarską agentką, wymieniając pański numer z Henrykiem Kasperczakiem.

– Kiedyś lecieli jednym samolotem. Bodajże z Warszawy do Krakowa. Nasz syn jest bardzo rezolutny. Roksana powiedziała mu, że na pokładzie jest taty trener. On szybko podbiegł, Heniu też ich poznał. Wymienili uprzejmości i to wszystko. Jakiś tam kontakt nawiązaliśmy, ale na pewno nie rozmawialiśmy o transferze. Znamy się od dawna, przeżywaliśmy razem piękne chwile i ta sympatia pewnie zostanie do końca życia.

– Teraz to pan pilnuje młodych piłkarzy Bełchatowa?

– Nigdy nikogo nie pilnowałem. Jeśli ktoś przegina, to trzeba mu zwrócić uwagę. Natomiast nie zauważyłem nieeleganckiego zachowania wśród młodych graczy Bełchatowa. Zresztą, gdy byłem młody, nie zwracałem uwagi na porady starszych. Robiłem to, co ja uważałem za słuszne czy fajne. Chociaż niejednokrotnie takie nie było. Tym rządzi się młodość.

– Mógłby pan zdradzić, co stało się podczas ostatniej klubowej wigilii z udziałem Kosowskiego w Wiśle?

– Nic takiego nie miało miejsca. Jeszcze chciałbym trochę pograć w ekstraklasie, więc nie chcę o tym teraz mówić. Może zdarzy się kolejny „cud nad Wisłą” i będzie mi dane znów zagrać w koszulce „Białej Gwiazdy”. Nie mogę tego wykluczać. Nigdy nie wiesz, co zdarzy się jutro. W pewnym momencie ta historia ujrzy światło dzienne, choć zastrzegam, że nie jest to żaden skandal.

– Kamil Kosowski to grzeczniejsza wersja Andrzeja Iwana?

– Trenera Andrzeja znam od bardzo dawna i niekiedy było mi dane z nim porozmawiać w towarzystwie. Parę godzin przegadaliśmy. Nie mógłbym sobie pozwolić w Krakowie na wiele rzeczy, jakie miały miejsce, gdy grali tam Iwan, Kapka i jeszcze inni. To, co robiliśmy 15 lat temu, nie miałoby bytu teraz. Każde pokolenie rządzi się swoimi prawami. Oni szli zdecydowanie „grubiej” od nas. Tyle w tym temacie.
 
– Tęsknimy za piłkarzami o niepokornym charakterze…

– Najlepsi polscy zawodnicy wyjechali na Zachód i robią furorę w Borussii Dortmund. Nie widzę w Polsce zawodnika, który mógłby wypinać tyłek przed kamerą, a następnie zagrałby na takim poziomie, iż nikt by mu tego nie wypominał. Drużyna mojego pokolenia taka była. Pomimo że poza boiskiem było o nas głośno, to jednak na boisku było jeszcze głośniej…